Cztery zimowe olimpiady Stanisława Marusarza...
Jeśli chodzi o starty olimpijskie to w historii polskiego narciarstwa jest absolutnym rekordzistą. Czterokrotnie reprezentował nasze barwy na Zimowych Igrzyskach. Rekord "Dziadka" wyrównał tylko jeden narciarz z Polski - biegacz narciarski i świetny biathlonista - Józef Gąsienica-Sobczak z Kościelisk i biathloniści: Tomasz Sikora i Wiesław Ziemianin. Pierwszym startem olimpijskim był wyjazd za ocean do Lake Placid, w roku 1932. Mimo kiepskich warunków odbył się konkurs skoków. Na lądującego skoczka czekały różne niespodzianki, bowiem rozmiękł zeskok, tworząc na samym dole skoczni spore jeziorko o głębokości około 30 centymetrów. Lądujący skoczek musiał ostro hamować, aby nie wpaść w tę wodno-lodową pułapkę. Czasami skoczkowie przejeżdżali przez zeskok i wpadali w słomę, ku uciesze ryczących ze śmiechu Amerykanów. Stanisław Marusarz zaliczył małą kąpiel, raz lądował w słomie i ostatecznie zajął 17 miejsce. W cztery lata później był już piąty na skoczni w Garmisch-Partenkirchen. Po zakończeniu II wojny światowej startował jeszcze w Saint Moritz (1948) i Oslo (1952). Dwa razy zajął 27 miejsce i dwa razy niósł biało-czerwoną podczas ceremonii otwarcia Zimowych Igrzysk Olimpijskich. On, dawny mistrz, któremu wojna zabrała być może najlepsze lata sportowej kariery, kurier tatrzański, który wymknął się hitlerowskim oprawcom, dumnie trzymał łopoczącą na wietrze biało-czerwoną. Był symbolem powrotu polskiej młodzieży do światowego sportu. On ją po wojnie wprowadził w świat narciarskich startów, będąc wzorem dla Dziedziców, Kwapieni, Ciaptaków, Bachledów i innych. To było chyba ważniejsze nawet niż same wyniki sportowe, jakie w tym okresie osiągaliśmy. Po raz piąty przypiął orzełka otrzymując nominację olimpijską do Cortiny d' Ampezzo (1956). Tam jednak nie wystartował jako zawodnik, lecz otwierał konkurs olimpijski na skoczni "Italia". Karierę sportową zakończył w 1957 r. Był jeszcze czwarty na Mistrzostwach Polski. Potrafił wygrać z prawie o 20 lat młodszymi od siebie skoczkami.
Podeszwa...
W jego karierze zdarzały się też momenty komiczne, związane ze skokami i... butami. Tak było podczas zawodów FIS w Chamonix (1947).
W przeddzień zawodów, w czasie treningu, oderwała mi się podeszwa od pięty do połowy stopy. Tymczasem buty kolegów nie pasowały na moją nogę. Z braku franków o kupnie nowych butów nie było mowy. Nie pozostawało nic innego, jak szukać ratunku u szewca. Z trudem porozumiewałem się z Francuzem częściowo na migi, częściowo po niemiecku, prosząc o zreperowanie buta najpóźniej na drugi dzień rano. Nazajutrz o godzinie wpół do dziesiątej wpadłem jak bomba do szewca i ku mojemu przerażeniu stwierdziłem, że but leżał nietknięty. Konkurs rozpoczynał się o 11. Byłem zrozpaczony. A więc podróż do Chamonix pójdzie na marne. Nie mogę do tego dopuścić ! Porwałem but i jak szalony pobiegłem do hotelu. Pożyczyłem u portiera młotek i obcęgi. Gwoździ niestety nie było. Opadły mi ręce. Wściekły rzuciłem się na łóżko. Wtedy właśnie dokonałem niespodziewanego "odkrycia". Pozdejmowawszy ze ścian we wszystkich pokojach naszej ekipy obrazki i fotosy zebrałem sporo gwoździ różnego kalibru. Wbijałem je zamaszyście w zewnętrzne obszycie buta, zaginając na spodzie podeszwy. Koledzy popędzali mnie, gdyż za niecałe trzy kwadranse rozpoczynał się konkurs skoków. Samochód, który miał nas odwieźć pod skocznię, już czekał. Po skończonej robocie, włożyłem but, który swoim wyglądem przypominał raczej but do wspinaczki wysokogórskiej, a gwoździe wbijały się w stopę. Nie myślałem o tym. Grunt, że podeszwa jako tako się trzymała. Na skocznię przyjechaliśmy w ostatniej niemal chwili.