Śmierć rodziny Kaszniców do dziś jest tajemnicą. Wiele ciał, mimo poszukiwań, nie odnaleziono nigdy.
Na Czerwonych Wierchach coś człowieka ciągnie w przepaść, na Iwaniackiej Przełęczy wodzi po ścieżce i nie chce wypuścić do świata, na Gołym Wierchu straszy...
Najgorzej jest podobno dla turysty, gdy zobaczy swój olbrzymi cień na chmurze. Wtedy, jak opowiadają starzy górale, nie ma co człowiek liczyć, że wróci cało do chałupy i do rodziny. Czarny motyl w górach także ma wróżyć tragedię... Inne znaki, duchy, zjawiska, z jakimi można podobno spotkać się podczas tatrzańskich wędrówek – są do przeżycia. Tylko strachu napędzają!
– Coś rzeczywiście jest w tych naszych górach – przyznaje Kazimierz Gąsienica Byrcyn, długoletni ratownik TOPR, przewodnik tatrzański. – Są miejsca w Tatrach, gdzie wodzi człowieka, miejsca o złej sławie. Są też, zapisane w księdze wyjść pogotowia, dziwne historie, do dziś niewyjaśnione, tajemnicze śmierci i zniknięcia, które na próżno człowiek by chciał tak na chłopski rozum wyjaśnić.
Największą tajemnicą Tatr, do dziś niewyjaśnioną, choć ma już 83 lata, jest śmierć rodziny Kaszniców i ich „przewodnika”.
– To się zdarzyło dokładnie 3 sierpnia 1925 roku – opowiada pan Kazimierz. – Rodzina Kaszniców: 46-letni Kazimierz Kasznic, wiceprokurator Sądu Najwyższego w Warszawie, jego żona Zofia, 12-letni syn Wacław, wyszli z Chaty Tery’ego w Dolinie Pięciu Stawów Spiskich, by przez Lodową Przełęcz dotrzeć do Łysej Polany.
Szedł z nimi także 21-letni taternik Ryszard Wasserberger, który obiecał sprowadzić ich bezpiecznie z Lodowej. Wyczerpani krańcowo, bo pogoda załamała się, zaczął wiać silny wiatr i padać deszcz ze śniegiem – zatrzymali się pod Jaworowymi Szczytami. Usiedli. Kasznicowa dała im się napić po kieliszku koniaku. A oni wszyscy, po kolei, zaczęli umierać. – Umarli wszyscy trzej wciągu dosłownie 15 minut – podkreśla Byrcyn. Kasznicowa niemal trzy dni przesiedziała przy zwłokach, a potem w zupełnie dobrej formie zeszła na Łysą Polanę. Było dochodzenie, podejrzewano Kasznicową, że ich otruła koniakiem, szczególnie że butelka po koniaku jako dowód koronny – zaginęła. Były też podejrzenia, że ktoś podarował prokuratorowi zatruty koniak. Sekcja zwłok wykazała, że wszyscy trzej zmarli na skutek obrzęku płuc i porażenia akcji serca. Ale jaka była przyczyna, tego do dziś nie wiadomo.
Tragedia ta na zawsze już pozostanie największą niewykrytą tajemnicą Tatr. Choć jedni zapewniali, że była to dobrze zaplanowana zbrodnia, inni uważali, że zaszły tam dziwne zjawiska. Powoływano się przy tym na podobne wypadki, do jakich doszło w Tatrach. Pięciu grotołazów w drodze do jaskini w Kominiarskim Wierchu zdecydowało odpocząć. Z nieznanych też do dziś przyczyn w ciągu pół godziny dwóch z nich, choć nie byli wyczerpani, zmarło. Trzem nie stało się nic.
– Były domysły, że zarówno Kasznicowie, jak i ci grotołazi znaleźli się w próżni – wspomina pan Kazimierz. – Ale dlaczego w takim razie Kasznicowa i ci trzej przeżyli?
Jak dodaje przewodnik, rzeczywiście, na próżnię można w Tatrach trafić. – Ja sam co prawda nigdy się w niej nie znalazłem, ale np. Eugeniusza Strzebońskiego czy Romka Hoły omal nie zabiła: już się zaczynali dławić bez powietrza, ale zdążyli uciec z tej próżni – twierdzi nasz rozmówca.
Były też w Tatrach takie dziwne przypadki, że – jak w Trójkącie Bermudzkim – ludzie w niewyjaśnionych okolicznościach ginęli i choć ratownicy przetrząsnęli czasem dosłownie metr po metrze, ani człowieka, ani ciała nie znaleźli. – Tak było z Krużelową! Po prostu jej zwłoki jakby się rozpłynęły! – przypomina historię sprzed lat pan Kazimierz.
– Grotołaz schodzący z gór na Wantulach w Miętusiej Dolinie zauważył leżące zwłoki kobiety. Zszedł szybko, zawiadomił TOPR. Ratownicy przybyli na wskazane miejsce, ale ciała nie było i choć bardzo dokładnie przeszukali teren, ciała nie znaleziono i do dziś nie wiadomo, co się z nim stało!
Podobna niezwykle dziwna historia zdarzyła się na Hali Kondratowej, też wiele lat temu. Pani Kwiatkowska poszła ze znajomymi w Tatry, ale poczuła się źle i została na Kondratowej. Miała wrócić do Kuźnic, lecz nie wróciła. Co się z nią stało, do dziś nie wiadomo! Nie znaleziono ani jej, ani jej ciała.
Takich miejsc o złej sławie, gdzie ludzie w dziwnych okolicznościach ginęli, jest w Tatrach sporo. Giewont, niby łagodne Czerwone Wierchy, Tatry Zachodnie. Zwłaszcza o tych ostatnich mówi się, że mamią turystów. Bardzo dużo osób w nich zginęło. Bardzo często młodych, silnych, z górami obytych.
– Tatry Zachodnie może nie tyle mamią ludzi, co są wyjątkowo zdradliwe – tłumaczy Adam Marasek, zastępca naczelnik TOPR. – Są łagodniejsze niż Tatry Wysokie, wielu turystów wybiera je na wędrówki jesienne, zimowe, często bez odpowiedniego przygotowania i sprzętu, i wielu się przelicza.
Zimą tworzą się tam niebezpieczne nawisy śnieżne. Człowiek wchodzi na nie, myśląc, że to grań, i spada razem ze śniegiem, a jesienią bardzo łatwo zjechać po śliskich trawach prosto w przepaść. Stąd i potem ludzie opowiadają sobie przedziwne historie, że mamią turystów, że trójkąty bermudzkie są tu, że na Iwaniackiej Przełęczy wodzi ludzi. – Pewnie że wodzi na Iwaniackiej! – zapewnia Bernadeta Krok, turystka z Nowego Sącza, która od 10 lat wędruje po tatrzańskich szlakach. – Znałam tę przełęcz dobrze, ale zdarzyło mi się, że chodziłam po swoich śladach dosłownie w kółko. Myślałam, że już nigdy się stamtąd nie wydostaniemy z koleżanką. A naprawdę zaczęłam się bać, gdy rozsypała mi się na drobne kawałeczki zapalniczka w ręku, akurat w tym momencie, kiedy chciałam zobaczyć na mapie, którędy mamy iść! Wtedy mnie taki strach obleciał, że zaczęłam się modlić do świętego Judy od spraw beznadziejnych. I choć minęło już sporo lat od tamtego wydarzenia, to do dziś uważam, że cudem wtedy znalazłyśmy już w nocy drogę i ocalałyśmy. Jestem przekonana, że coś dziwnego z nami się tam działo, bo to się czuje...
Nie tylko na Iwaniackiej wodzi. O Czerwonych Wierchach tak ludzie mówią, o Karczmiskach też. – Na Karczmiskach często zdarzają się zabłądzenia, głównie zdarza się to zimą – potwierdza dyrektor TPN Paweł Skawiński. – Ludzie mówią, że ich wodzi. Ale zwłaszcza zimą, gdy jest mgła, dochodzi do takich sytuacji, że człowiek traci orientację i poczucie granicy pomiędzy pokrywą śnieżną a warstwą mgły. Wszystko nagle jest białe, człowiek nawet nie zauważa, że się porusza, bo nie ma punktu odniesienia i wtedy dochodzi do najróżniejszych zaburzeń: błędnika, równowagi, potem psychiki, czasem nawet mdłości ludzie mają.
Ale wodzenie, mamienie, trójkąty bermudzkie to nie jedyne przesądy związane z Tatrami. Najbardziej chyba ostatnio znane jest widmo Brockenu. Ludzie mówią, że jak ktoś zobaczy na chmurach swój cień, ten już chałupy i swoich bliskich więcej nie zobaczy. Tak samo zresztą jest z czarnym motylem. – Co do motyla, to nie spotkałem, ale widmo kilka razy widziałem, i nic! Owszem, ładne zjawisko, ale żebym się miał bać? – dziwi się Byrcyn.
Twierdzi, że tyle lat po górach chodzi i w żadne przesądy nie wierzy. Owszem, są podobno miejsca, gdzie wodzi, gdzie jego koledzy białe damy widzieli zupełnie na jawie, ale to raczej z wyczerpania, jak byli po tęgiej robocie...
– Ja tak sobie myślę, że jak się co ma stać, to się stanie. Tyle razy moje życie było w niebezpieczeństwie, ale widać nie było mi wtedy pisane – śmieje się przewodnik. – A te wszystkie przesądy, to myślę, że z tego są, że człowiek sobie sam dodaje, wymyśla i wyobraża Bóg wie co. Ja na początku mojej służby ratowniczej jak szedłem na nocną wyprawę, to w każdym pieńku czy wiatrołomie widziałem choć co.
Halina Kraczyńska