Tragiczna śmierć młodych ludzi nie była potrzebna.
Starzy ludzie gór mówią, że przyroda Tatr jest cierpliwa dla człowieka, ale do czasu. Gdy ten przekroczy jej prawa, staje się dla niego bezlitosna. Mimo zaawansowanej techniki, helikopterów, GPS–ów, komórek ciągle uczy człowieka pokory. I wygrywa.
Trzy tragiczne dni w prawie kolejnych po sobie latach wstrząsnęły nie tylko miastem pod Giewontem, ale całą Polską... 29 grudnia 2001 r. – żałoba w Zakopanem, 28 stycznia 2003 r. – żałoba w Tychach, 28 stycznia 2004 r. – żałoba w Nowym Sączu. Najbardziej dramatyczny był dzień, gdy zginęli w lawinie licealiści z Tychów. Czy czegoś to turystów nauczyło? Ratownicy TOPR mówią, że tragedie te przez kilka lat powstrzymywały ludzi przed zimowym wędrowaniem po Tatrach. Ale teraz, jak zauważają toprowcy, turyści powoli zapominają i znowu coraz odważniej idą w góry, nawet gdy jest w nich niebezpiecznie.
Tragiczna seria, jak mówią o tamtych wypadkach niektórzy zakopiańczycy, zaczęła się pod koniec 2001 r. W niedzielę 29 grudnia 2001 r. od samego rana pogoda była fatalna: padał śnieg, wiał silny wiatr. Ratownicy TOPR otrzymali zgłoszenie z Warszawy, skąd dzwoniła rodzina zaniepokojona o los swych dzieci, dwojga młodych ludzi (znaleziono ich ciała po kilku miesiącach). Wyprawa ratownicza wyruszyła. Niestety, przerwała je wiadomość, że ze Szpiglasowej Przełęczy zeszła lawina i porwała troje młodych ludzi. Jedna z nich się odkopała, dwoje zostało pod śniegiem. Z Zakopanego wyruszyła pod Szpiglasową 8–osobowa grupa ratowników. Gdy dochodzili w rejon przełęczy, zeszła na nich druga, o wiele większa od pierwszej, lawina.
– Szliśmy w ośmiu i wszystkich nas zasypało – wyjaśniał tuż po tragedii Jan Krzysztof, naczelnik TOPR. – Ja z Edkiem Lichotą wydostaliśmy się pierwsi i zaczęliśmy szukać innych. Zobaczyliśmy wystającą ze śniegu nogę. Tylko dzięki temu odkopaliśmy Maćka Cukra. Był nieprzytomny. Zrobiliśmy mu sztuczne oddychanie. Szybko złapał oddech. Zaczął szukać razem z nami. Odkopali się i inni. Niestety, dwóch naszych kolegów dostało się głęboko pod śnieg, prawie dwa metry. Gdy do nich dotarliśmy, obaj byli nieprzytomni. Reanimowaliśmy ich, ale jeden nie dawał oznak życia. Drugiemu udało się przywrócić oddech. Przetransportowaliśmy go do schroniska w Pięciu Stawach. Tuż przed godziną 22 zmarł.
Marek Łabunowicz „Maja” miał 29 lat, Bartek Olszański – 25.
– Tacy wspaniali chłopcy! Szkoda! Taka niepotrzebna śmierć, przez czyjąś lekkomyślność musieli zginąć – mówili wtedy zakopiańczycy. Taki nasz los! Mus iść, bo tam został człowiek! Ślubowaliśmy iść z pomocą – mówili toprowcy.
Minął rok i miesiąc. I w Tatrach znowu przyroda dała o sobie znać. – Byliśmy już prawie pod szczytem i nagle poczuliśmy wstrząs, jakby trzęsienie ziemi i takie huknięcie straszne. Góry się poruszyły i zaczęliśmy spadać. Usłyszałam jeszcze gdzieś obok mnie krzyk mojej koleżanki... Myślę, że inni jakoś też dali sobie radę... – mówiła wieczorem w szpitalu 28 stycznia 2003 r. 16–letnia Luiza, która jako jedyna uratowała się z lawiny.
Ona jedna chyba wtedy nie wiedziała, że jej ośmiu kolegów i opiekun nie przeżyli. W tym samym niemal czasie ich rodzice dojechali do Zakopanego i dowiedzieli się, że ratownicy przerwali akcję... Potem spotkał się z nimi naczelnik TOPR i powiedział, że tak naprawdę już teraz szukają ciał... Na drugi dzień siedmioro rodziców pojechało na lawinisko, by pożegnać się ze swymi dziećmi. Ostatnie ciało ratownicy wydobyli prawie pół roku później. Wszystkie zostały wtłoczone do Czarnego Stawu przez olbrzymie masy śniegu, jakie zeszły z Rysów.
– Nigdy nie zapomnę tych wszystkich dni, gdy 28 każdego miesiąca byliśmy nad Czarnym Stawem, nigdy nie zapomnę twarzy Jędrusia, jednego z ratowników, gdy nas prowadził na lawinisko i gdy dyskretnie oglądał się na nas, czy jesteśmy w stanie wejść nad Czarny Staw – mówił w centrali TOPR w lipcu 2003 r. ojciec jednego z licealistów.
Tragedia ta była tak wielka, że wstrząsnęła całą Polską. Wydawało się wtedy, że ludzie przestaną zimą, gdy niebezpiecznie, chodzić w Tatry.
Dokładnie rok potem, tego samego dnia, prawie o tej samej godzinie, w Małej Świstówce, w rejonie Czerwonych Wierchów, w lawinie giną czterej grotołazi z Sądeckiego Klubu Taternictwa Jaskiniowego PTTK. Byli ludźmi doświadczonymi, bardzo dobrze obeznanymi z górami, znali też doskonale teren. Wśród nich była Anna Antkiewicz, założycielka klubu. Parę dni wcześniej była na konferencji prasowej w TPN. Opowiadała, jak w lipcu 2002 r. dokonali największego w ostatnich latach odkrycia: w Małej Jaskini odkryli największą podziemną salę w Tatrach, tzw. Salę Fakro, za co ich klub otrzymał prestiżową nagrodę Kolos 2002. Marzyła o dalszych odkryciach. Szli do Małej Jaskini, gdy dopadła ich nieduża lawina.
– Czy te tragiczne śmierci były komuś potrzebne? – pytał podczas homilii ojciec Leonard, duszpasterz TOPR, gdy stał w 2002 r. nad trumnami dwóch młodych ratowników. – Nie były! I nie mówmy, że taka była wola Boża. Bo nie jest wolą Bożą ta śmierć. Ale trzeba ją przyjąć po chrześcijańsku. Żadna z tych tragicznych śmierci młodych ludzi nie była potrzebna.
Od kilku lat w Tatrach jest spokojnie. Ale ludzie szybko zapominają o tragediach...
HALINA KRACZYŃSKA