Warto w tym momencie poruszyć ważną kwestię. Jest nią to, jaki był wpływ trenerów austriackich i norweskich na rozwój skoków w Polsce. A był to element bardzo ważny, który doprowadził do pewnego "skoku jakościowego" podniebnej dyscypliny w naszym kraju w latach 20., a także potem w latach 30. Z początku wszyscy skoczkowie byli samoukami. PZN dążył w tym okresie do rozwoju dyscypliny i wprowadził praktykę zapraszania do Zakopanego lub Lwowa trenerów zagranicznych. W 1921 r. klub SN PTT otrzymał dosyć znaczną jak na owe czasy subwencję pieniężną od gminy Zakopane. Wykorzystano ją sprowadzając do Zakopanego, przed okresem startowym w zimie, trenerów austriackich Meyeringera i Bildsteina, którzy znacznie poprawili poziom polskich skoczków w tamtym okresie. Bildstein już przed I wojną światową miał na swoim koncie skoki w granicach 40 m i poprowadził kurs dla naszych zawodników, którzy według zasad austriackich i norweskich zaczęli wykorzystywać styl aerodynamiczny, którego wcześniej nie znali. Dalszą pracę w tym kierunku wykonał trener-amator Wilhelm Stolpe, który, na zaproszenie Polskiego Związku Narciarskiego, przyjechał do Zakopanego z Norwegii lub Szwecji, do końca nie jesteśmy pewni, ale raczej skłaniamy się ku temu, iż był Szwedem. Źródła nie są bowiem jednoznaczne w kwestii jego pochodzenia. Stolpe był kiedyś zawodnikiem, był fachowcem i wprowadził zasady racjonalnego treningu skokowego i biegowego, a zwłaszcza doprowadził do poprawy techniki u polskich zawodników, którzy nie znali jeszcze zasad techniki stylu aerodynamicznego, polegającego na zwiększeniu wychylenia wprzód i zmniejszenia częstotliwości "wiatrakowego" wymachiwania rękami. Stolpe wychował między innymi Rozmusa, Lankosza, Czecha, a potem także Stanisława Marusarza. Miał więc ogromne zasługi w dziedzinie rozwoju poziomu polskich zawodników w drugiej połowie lat 20. Potem z końcem lat 20. i w latach 30. PZN już prawie rokrocznie sprowadzał trenerów norweskich. Dowodem postępu był rekord Lankosza z 1927 r. wynoszący 49 m, a już w 1928 r. Czech skacze 61 m, czyli aż o 12 metrów dalej. Jest to dowodem na to, że praca trenera Stolpego, z tak utalentowanymi zawodnikami jak Czech, Sieczka, Lankosz i innymi, doprowadziła do tego, że dla polskich skoczków odległość 50 m stała się normą, a nie li tylko niespełnionym marzeniem. Postęp był widoczny i Polacy zmniejszyli dystans do najlepszych na świecie Norwegów i Szwedów, co szczególnie widać w końcu lat 20. i w latach 30. wielkich sukcesów Marusarza i Czecha. Bez pomocy skandynawskich trenerów osiągniecie tego poziomu byłoby niemożliwe, nawet w oparciu o tak dobry obiekt jak skocznia na Krokwi. Przed zawodami FIS w Cortina d' Ampezzo, ZIO w ST. Moritz i MŚ FIS 1929 w Zakopanem, do Polski przyjechał z Norwegii trener Thorleif Aas (przebywał w Zakopanem od 6 stycznia 1927 r. do 23 lutego tego roku) i przeprowadził treningi w Zakopanem. Potem, już w latach 30. sprowadzono trenera norweskiego Vaage i innych. Vaage na przykład wprowadził nowy sposób montażu wiązań w nartach skokowych. Były one montowane bardziej z tyłu nart, przez co po wybiciu narty zadzierały dzioby ku górze ułatwiając dłuższe skoki. Te krótkie kursy skoków, które ci zawodnicy-trenerzy skandynawscy prowadzili, przeważnie dwutygodniowe, pozwoliły polskim skoczkom zapoznać się z nowoczesnym sprzętem, techniką, racjonalnym treningiem, a nawet dietą. Były bardzo ważne.
Wszechstronność była w cenie! Druga moja uwaga dotyczy tego, że niektórzy może ze zdziwieniem patrzą na fakt, że analizując choćby wyniki Lankosza widać jak wszechstronnymi zawodnikami byli ówcześni skoczkowie. Startowali zarówno w skokach, jak kombinacji, biegach i konkurencjach alpejskich. We wszechstronności widziano prawdziwe narciarskie mistrzostwo. Tytuły mistrza Polski PZN przyznawano do roku 1939 r. tylko w biegu złożonym (kombinacja norweska). W pozostałych konkurencjach zwycięzcy dostawali tylko małe żetony. Dobry narciarz okresu międzywojennego to taki, który potrafił skakać, nieźle, albo dobrze biegać i szusować z Kasprowego. Niektórzy skoczkowie, jak choćby Bronek Czech, potrafili też wziąć udział w biegu na 50 km, ale to były wyjątki.
Teraz wracamy do Lankosza. Lankosz w roku 1928 przeniósł się, jak pisze Józef Kapeniak, do Jaremcza i rozpoczął studia na Uniwersytecie Lwowskim. Nadal startował z dobrymi wynikami w zawodach narciarskich, skutecznie rywalizując ze Lwowiakami. I tak w latach 1933-1935 był akademickim mistrzem Polski. Do jego cennych trofeów należy także Mistrzostwo Rumunii w biegu zjazdowym. O okolicznościach zdobycia tego tytułu pisze Kapeniak w sposób następujący: - Tuż przed metą była mulda wynosząca w powietrze, gdzie niespodziewanie zmieniał się kierunek trasy. Tuż przed muldą zorientowałem się, że meta znajduje się z boku. Muldę wykorzystałem jako obskok (zmiana kierunku jazdy za pomocą skoku) i wpadłem prosto do mety, podczas gdy gorzej orientujący się zawodnicy tracili kilka sekund na okrężny skręt do mety[3]. W ostatnich latach przed wybuchem II wojny światowej Józef Lankosz, rekordzista Krokwi, zakończył ponad 15 letnią karierę zawodniczą i rozpoczął karierę zawodową jako lekarz. Po wojnie osiedlił się na stałe w Nowym Sączu. Za zasługi położone dla polskiego narciarstwa otrzymał Złoty Krzyż Zasługi oraz tytuł zasłużonego działacza kultury fizycznej (w roku 1969). Do późnej starości uprawiał narciarstwo, o czym świadczy jego zdjęcie na Kasprowym Wierchu. Narciarstwo daje więc, co widać na jego przykładzie, długowieczność, wigor i jest sportem, który ludzi czyni wiecznie młodymi… Zmarł w Zakopanem.
Wojciech Szatkowski
Muzeum Tatrzańskie
[3] J. Kapeniak, Tatrzańskie diabły, Warszawa 1971, s. 92.