Franciszek Gąsienica-Groń urodził się 30 września 1931 r. Jego życiowym sukcesem było wywalczenie brązowego medalu olimpijskiego w kombinacji norweskiej na ZIO w Cortina d' Ampezzo w lutym 1956 r. Reprezentował barwy klubu "Wisła-Gwardia" Zakopane, był jego zawodnikiem a potem trenerem.
Do klubu "Wisła" zapisał się w 1948 r., miał wówczas 17 lat. Jego pierwszym trenerem był Józef Sitarz. Z początku uprawiał wiele konkurencji, a nawet zwyciężał w mistrzostwach Polski juniorów w slalomie gigancie i skokach narciarskich. Potem wybrał kombinację norweską jako "swoją" dyscyplinę. I okazało się, że dobrze wybrał... W roku 1956 Polacy przygotowywali się do olimpiady. Niełatwo było jednak dostać się do grupy olimpijskiej. Początkowo nie znajdował się w niej, ale zwycięstwo w Le Brassus w Szwajcarii, gdzie pokonał wszystkich najlepszych za wyjątkiem Skandynawów, dało mu upragniony olimpijski paszport. Także trener Marian Woyna-Orlewicz uparł się, że Groń musi jechać na Igrzyska do Włoch... i góral z Zakopanego pojechał. Konkurs skoków do kombinacji zapowiadał się dlań znakomicie, skakał jak z nut. Nie myślał o wyniku, ale po zwycięstwie w Le Brassus uwierzył w swoje siły... Faworytami byli Skandynawowie, ale i on na treningach skakał bardzo daleko. Podczas konkursu szczęście na chwilę odwróciło się od Polaka, który niestety zaplątał się w siatki na rozbiegu skoczni, wywiązała się z tego nerwowość i miał upadek (na szczęście wtedy liczono 2 skoki z 3) i po skokach był dopiero 9. Nic więc nie wskazywało na to, że zdobędzie medal. Pobiegł na 15 km wyśmienicie, a koledzy z reprezentacji, którzy obstawili trasę, zagrzewali go do walki. Miał numer 30, a największy rywal Norweg Sverre Stenersen był tuż za nim (miał numer 33). Narty jak zwykle znakomicie wysmarował mu trener Orlewicz. Poniosły go one po brązowy medal, zdobyty na przekór wszystkim tym, którzy w niego przecież nie wierzyli... Walczył o każdy metr trasy, wypruwając z siebie wszystkie siły. Na jednym ze zjazdów na moment zrobiło się dramatycznie, gdyż Włoch Prucker, który jechał przed nim, przewrócił się na stromym zjeździe. Polak jakimś cudem w ostatniej sekundzie minął leżącego Włocha, nie łamiąc przy okazji w głębokim, kopnym śniegu swoich drewnianych nart. Ale stracił w tym miejscu wiele sekund. Wreszcie wpadł na metę, był oszołomiony. Ponieważ wtedy nie używano komputerów tylko tablic z wynikami, to obliczanie wyników kombinacji norweskiej trwało około dwóch godzin. Wreszcie - potwierdzenie - jest brązowy medal! Z notą łączną 436.800 pkt. Groń był trzeci. Pierwszy wywalczony dla polskich nart na olimpiadzie. Rozdanie medali odbyło się w przerwie meczu hokejowego ZSRR - Stany Zjednoczone. Wspomina: - Norweg Stenersen na najwyższym podium, Szwed Erisken drugi, ja trzeci. Oni ogromne chłopiska, nawet pasowałoby mi stanąć między nimi na najwyższym podium, gdyż byłem najmniejszy. Na stadionie gasną światła, tylko na nas padają reflektory. Widzę polską flagę na maszcie. Jest mi dobrze, bardzo dobrze, ale tracę głowę, nie wiem jak się zachować. W końcu Stenersen i Eriksen gratulują mi pierwsi zamiast ja im. W glorii medalisty olimpijskiego powrócił do Zakopanego. Były przywitania, kronika filmowa nakręciła film, ale główną nagrodą za medal olimpijski był... talon na motocykl WFM (popularną "wuefemkę"), który kupił za swoje oszczędności i pieniądze otrzymane z klubu.