W biatlonie też potrafił wychować mistrza świata. Z zawodnikami ten trener zawsze jest na dobre i złe.
W1999 roku polskie biegi narciarskie istniały w formacie błędu statystycznego. Janusz Krężelok zastanawiał się, czy nie zakończyć kariery, wśród pań formę po urlopie macierzyńskim próbowała odbudować Dorota Kwaśny-Lejawa, a Justyna Kowalczyk była juniorką.
– Wiedziałem, że jedynym sposobem na ich odbudowanie jest stworzenie profesjonalnego teamu. Wtedy, chyba ktoś ze środowiska biatlonu, powiedział, że do wzięcia jest świetny trener, którego z tamtej reprezentacji wyrzucono – wspomina ówczesny prezes Polskiego Związku Narciarskiego Paweł Włodarczyk.
Obaj panowie szybko doszli do porozumienia, ale aby spełnić obietnice, to Włodarczyk musiał coś wymyślić.
– Wówczas funkcjonował już program dla skoczków. Były na nich pieniądze, i to całkiem sporo, chociaż oczywiście nie tyle, co dzisiaj. Teraz mogę się przyznać, że część tych funduszy przesuwałem na biegaczy – po raz pierwszy ujawnia Włodarczyk. Wierietielny ofertę pracy w PZN przyjął z ulgą. Od ponad roku był bezrobotny po zwolnieniu z funkcji trenera naszej kadry biatlonowej.
– W czasie mojej pracy Tomek Sikora zdobył złoty medal mistrzostw świata w 1995 roku, a drużyna brąz dwa lata później – przypomina obecny trener Justyny Kowalczyk. Sportowe sukcesy dla biatlonowych szefów były jednak mniej istotne niż niepokorny charakter szkoleniowca. Urzędujący wtedy prezes Krzysztof Lewicki nie zapomniał Wierietielnemu, że ten skrytykował go przed igrzyskami olimpijskimi w Nagano za zabieranie na wycieczki przyjaciół i jednoczesne oszczędzanie na premiach dla zawodników.
– Nasze drogi się rozeszły, zresztą już wcześniej czułem, że tak się to skończy. Musiałem sobie jakoś radzić. Różnych rzeczy człowiek się imał, pomagałem znajomym, którzy sprowadzali samochody, ale nie traciłem wiary, że wrócę do sportu – wspomina szkoleniowiec. Lewicki urazę żywił jeszcze długo.
– Na mnie też próbowano wywierać różne naciski, by Wierietielnego nie zatrudniać, zniechęcano mnie do niego, ale postawiłem na swoim i teraz widać, że miałem rację – z satysfakcją mówi Paweł Włodarczyk. Nowy trener szybko wprowadził w kadrze swoje porządki.
– Jaki miałem klucz? Być zawsze blisko zawodników! Jeśli ćwiczyliśmy na mrozie, to byłem obok nich, nie siedziałem w biurze z herbatką w ręku. Jednak wymagałem też sporo, bo bez wyrzeczeń nie ma sukcesów – nie ukrywa Wierietielny. – No i bez przerwy szukałem talentów wśród młodszych roczników – dodaje.
Twardy charakter 62-letni szkoleniowiec ma w genach. Jego rodzice byli Białorusinami, on sam urodził się w Finlandii, potem z rodziną znalazł się w Kazachstanie, ale żona jest Polką i od 25 lat mieszkają w Wałbrzychu.
– Słyszałem na swój temat mnóstwo historii, lecz większość z nich jest nieprawdziwa. Nauczyłem się izolować od mediów, to zresztą widać. Razem z Justyną dmuchamy na zimne, niczego nie obiecujemy, nawet gdy czujemy, że będzie sukces. Tak było przed finałem Pucharu Świata. Powiedziała mi, że go zdobędzie, ale dziennikarze o tym nie wiedzieli – ujawnia Wierietielny.
Szkoleniowiec zapamiętał publiczne ferowanie wyroków w 2005 roku po wykryciu w organizmie Justyny dexamethasonu. Skuteczną walkę o uniewinnienie podopiecznej prowadził wówczas niemal samodzielnie. – Sporo razem przeszliśmy, ale było warto. Chcę z nią pracować jak najdłużej, dlatego nie przeglądam ani nie oczekuję ofert z innych federacji – deklaruje Wierietielny. – Trochę jej teraz współczuję presji związanej z popularnością, ale nie z takimi problemami już sobie radziliśmy. Mnie na szczęście rozpoznają tylko sąsiedzi.
Rafał Musioł