Polka zdobyła drugi złoty medal mistrzostw świata. W Zakopanem narty do biegów już idą jak woda.
Najpierw był ból i cierpienie. Potem szalone „Jeeesssttt!!!” i radość na mecie. Justyna Kowalczyk – wygrywając na mistrzostwach świata w Libercu bieg na 30 km techniką dowolną, sięgnęła po koronę królowej nart. To był już trzeci medal Kowalczyk w Libercu, w tym drugi złoty! Polka zwyciężyła także w biegu łączonym na 15 km i była trzecia na 10 km techniką klasyczną.
W tydzień przeszła do historii polskiego sportu. Przez 31 lat, od zwycięstwa na 15 km podczas mistrzostw świata w Lahti, ikoną polskich biegów narciarskich był Józef Łuszczek. W sobotę mistrz, obecny w Libercu w roli eksperta telewizji, z radością przekazał pierwszeństwo Kowalczyk.
– Jestem szczęśliwy, że wreszcie pojawił się ktoś lepszy. Życzyłem Justynie zwycięstwa, bardzo przeżywałem jej bieg. Wziąłem nawet krople na serce, aby się tak nie denerwować – mówił Łuszczek. – Jestem pewny, że teraz w światowych biegach nadchodzi era Justyny Kowalczyk, a w Polsce czeka nas biegomania i kowalczykomania. Już po pierwszym złotym medalu Justyny dzwonił do mnie Edek Przybyła z Zakopanego, który w Imperialu ma wypożyczalnię nart, i powiedział, że w dwie godziny ludzie zabrali 40 par biegówek, które wcześniej przez miesiące stały zakurzone.
To, co Kowalczyk robiła w Libercu, musiało porywać i zachwycać. W otwierającym rywalizację na mistrzostwach biegu na 10 km poradziła sobie ze stresem i presją medalowych oczekiwań. W kolejnych startach nie miała już sobie równych. 30 km na nartach to ból i cierpienie – tak mówiła sama Kowalczyk kilka dni przed startem. Szybko dodała, aby niczego sobie po jej sobotnim występie nie obiecywać (choć na 30 km techniką dowolną jest aktualną brązową medalistką olimpijską).
Przebieg wydarzeń na trasie pokazał, że jej słowa były tylko zasłoną dymną. Polka okazała się doskonale przygotowana do biegu i fizycznie, i taktycznie. Od startu kontrolowała wydarzenia na trasie. Gdy trzeba było przyspieszyć, aby zgubić rywalki dysponujące groźnym finiszem (np. Włoszkę Ariannę Follis), przyspieszała. Gdy trzeba było oddać prowadzenie – oddawała. Gdy należało zmienić narty (a taką możliwość po raz pierwszy w Libercu dawały przepisy), zmieniała i to dwukrotnie.
– Dziś zmiana nart dawała dużo, bo śnieg był brudny, mokry i smary szybko traciły właściwości. Było trochę nerwów i bieganiny, bo po porannych testach wybraliśmy z pięciu par nart tylko dwie. Gdy Justyna na jednych pokonywała trasę, musiałem drugie szybko przygotować w kontenerze i dostarczyć z powrotem na stadion – tłumaczył serwismen Ulf Olsson.
Pozostali członkowie ekipy też mieli swoje zadania. Testerzy nart Rafał Węgrzyn i Mateusz Nuciak stali w wyznaczonych strefach z napojami i jedzeniem. Fizjoterapeuta Tomasz Zagórski czekał na trasie z zapasowymi kijami. Trener Aleksander Wierietielny czuwał na stadionie, aby jego podopieczna nie pomyliła stanowiska, na którym miała zmieniać narty. Na decydujących kilometrach Kowalczyk musiała już radzić sobie sama. Zaatakowała na ostatnim podbiegu i zrobiła to w mistrzowskim stylu. Rosjanka Jewgienia Miedwiediewa (druga na mecie), Ukrainka Walentina Szewczenko (trzecia), Norweżki Therese Johaugi Kristin Steira, Finki Riitta-Liisa Roponen i Aino Kaisa Sarinen oraz Włoszka Arianna Follis, które przez 28 km biegły obok Kowalczyk, mogły tylko popatrzeć na plecy uciekającej Polki. Kowalczyk minęła linię mety i padła na śnieg. Gdy okazało się, że na podium znalazła się Szewczenko, szybko wstała i pierwsza pobiegła do 34-letniej przyjaciółki z gratulacjami. Bo Kowalczyk nie ma gwiazdorskich manier. Przyjaźń ceni wyżej niż sławę i pieniądze (choć za medale z Liberca powinna otrzymać z Polskiego Związku Narciarskiego 75 tys. zł premii, do tego dojdą premie od sponsorów i nagrody z Ministerstwa Sportu).
Gdy na szyi Kowalczyk zawisł trzeci na tych mistrzostwach medal, przyszedł czas na powrót z rodzicami do domu, do Kasiny Wielkiej. Odpoczynek nie będzie długi. Przed Kowalczyk starty w Pucharze Świata, w którym zajmuje obecnie 3. miejsce. Wierietielny pojechał do Wałbrzycha. Towarzyszyło mu stado pluszowych osłów na tylnym siedzeniu. – I co ośle, chyba nieźle – rzucił do towarzyszy podróży, opuszczając Liberec.
Maciej Pilch - Liberec, Czechy