PŚ w skokach narciarskich.
Tragiczny wypadek czeskiego skoczka Jana Mazocha zepchnął w cień sportowe emocje w czasie konkursów Pucharu Świata w skokach narciarskich w Zakopanem.
W sobotę publiczność pod Wielką Krokwią jak zawsze świetnie się bawiła. Były śpiewy, grzmiały trąbki, powiewało tysiące flag. Każdy skoczek, niezależnie z jakiego kraju, był witany entuzjastycznie. W boksie prasowym toczyliśmy luźne rozmowy. Ktoś żartował, trwało oczekiwanie na skoki ostatnich zawodników, które miały zadecydować o tym, kto stanie na podium. I nagle z progu wybił się Czech Jan Mazoch. Wybił się źle, nie skorygował lotu, dostał podmuch wiatru w narty. Upadł na bulę. Nieprzytomnego i skrwawionego odwieziono natychmiast do szpitala.
Publiczność na moment zamarła. Przez kilkadziesiąt sekund na skoczni panowała absolutna cisza. Potem kibice zaczęli skandować "Janek Mazoch, Janek Mazoch!". Na widowni zemdlała jakaś dziewczyna, podobno była to narzeczona innego skoczka czeskiego Jana Matury.
Atmosfera na widowni "siadła". Nie było już entuzjazmu, okrzyków. Wszyscy mocno przeżywali upadek czeskiego skoczka. Nasłuchiwano wieści spikera, który informował na bieżąco, co dzieje się z Mazochem, że pojechał do szpitala, że jest na badaniach. Z Zakopanego został przewieziony do Szpitala Uniwersyteckiego w Krakowie. Jego stan był bardzo poważny, lekarze - dla jego bezpieczeństwa - musieli go wprowadzić w stan śpiączki.
W niedzielę wiatr wciąż dokazywał. 26 tysięcy widzów z niecierpliwością czekało na rozpoczęcie konkursu. Ze zrozumieniem przyjmowano słowa spikera, który przekazywał decyzje jury o dwukrotnym przesunięciu konkursu. W końcu zawody odwołano. I kibice pokazali klasę. Nikt nie gwizdał, nie protestował.
Polscy kibice znowu zdali egzamin. Przed rokiem niedzielny konkurs rozgrywany był w cieniu tragedii w Katowicach, gdzie zawaliła się hala. Zastanawiano się nawet, czy rozgrywać drugi, niedzielny konkurs. Same zawody nie wzbudziły, jak pamiętam, entuzjazmu. Wiele flag miało czarne wstążki na znak żałoby. Tuż po zwycięstwie Fin Matti Hautamaeki nie skakał do góry z radości. Przyjął wygraną ze stoickim spokojem. Na podium nikt z wielkiej trójki nie okazywał radości.
Sobotni upadek Jana Mazocha przypomniał kibicom jak niebezpiecznym sportem są skoki narciarskie. Jedna, dwie sekundy mogą zadecydować o tym, że skok kończy się tragicznie. Czasem o tym wszyscy zapominamy.
Historia skoków narciarskich zna wiele przypadków groźnych upadków. Sam widziałem kilka wywrotek mrożących krew w żyłach. Na początku lat 90. na "mamucie" w Harrachovie młody wówczas Austriak Andreas Goldberger zrobił w powietrzu salto, spadł na głowę i plecy. Miał wielkie szczęście, że skończyło się tylko na złamaniu obojczyka.
W latach 80. widziałem, jak starszy brat naszego znakomitego skoczka Stanisława Bobaka - Tadeusz poleciał na głowę na Wielkiej Krokwi. Nieprzytomnego zawodnika odwieziono do szpitala. Dopiero po trzech tygodniach odzyskał przytomność.
Na lotach w Planicy mocno rozbił się nasz Tomasz Pochwała. Od tamtego upadku już nie może odzyskać wysokiej formy.
Przed trzema laty karkołomny upadek miał na skoczni w Kuusamo zaczynający dopiero wielką karierę Austriak Thomas Morgenstern. Na skoczni mocno wiało, a mimo to jury kontynuowało konkurs. Austriak wykonał salto w powietrzu, spadł na plecy. To cud, że nie doznał żadnych złamań, skończyło się tylko na potłuczeniu.
- Nie deszcz, mgła czy śnieg są naszym wrogiem numer 1, ale wiatr - mówią skoczkowie. Dlatego jury jest tak uczulone na wiatr, dyrektor PŚ Walter Hofer po upadku Morgensterna woli chuchać na zimne. I ma rację.
Choć akurat w sobotę na Wielkiej Krokwi bardziej zawinił zawodnik niż wiatr. - Mazoch za wcześnie się odbił, nie zdążył na czas pociągnąć nart do góry, jedna mu opadła, dmuchnął wiatr i to było przyczyna upadku - mówi wieloletni międzynarodowy sędzia narciarski Władysław Gąsienica Roj.
Także Adam Małysz uważa, że błąd popełnił zawodnik: - Za bardzo wykrzywił prawą nartę, potem podmuch wiatru ściągnął ją w dół. Jankowi zabrakło trochę doświadczenia. Trzeba było zakręcić rękami w powietrzu i spaść na plecy. Ja miałem na Wielkiej Krokwi podobny upadek, udało mi się obrócić na plecy i tylko się poobijałem, koziołkując w dół. A on nawet nie walczył. Czekaliśmy na swoje skoki na górze, w naszej budce i widzieliśmy upadek, bo mamy podgląd na to, co się dzieje na skoczni. Bardzo nas przybił.
Takie są skoki narciarskie, nieobliczalne, czasem dramatyczne. - Upadki są w kalkulowane w naszą dyscyplinę - dodaje Małysz.
ANDRZEJ STANOWSKI
W stanie śpiączki
Jan Mazoch leży w krakowskim Szpitalu Uniwersyteckim
|
Czech Jan Mazoch w karetce, która przewiozła go do Krakowa (Fot. PAP/Grzegorz Momot)
|
Wprost ze skoczni nieprzytomnego Czecha Jana Mazocha odwieziono do zakopiańskiego szpitala. W sobotę w godzinach wieczornych został przetransportowany ambulansem do Szpitala Uniwersyteckiego w Krakowie. Wieczorem był w stanie farmakologicznej śpiączki, ma uraz mózgowo-czaszkowy.
Jeszcze w Zakopanem przeprowadzono u czeskiego skoczka tomografię głowy i jamy brzusznej. Wykluczono krwotok wewnętrzny i uszkodzenie kręgosłupa. Zastępca dyrektora szpitala Sylweriusz Kosiński informował jednak, że obrażenia zagrażają życiu zawodnika. Wieczorem został karetką przewieziony do Kliniki Neurotraumatologii Szpitala Uniwersyteckiego w Krakowie.
- Po przyjeździe wykonano tomografię komputerową. Pacjent ma urazy mózgowo-czaszkowe, jest utrzymywany w stanie śpiączki farmakologicznej, w który wprowadzili go lekarze, by nie zrobił sobie krzywdy. Jego stan jest stabilny - powtarzała wczoraj kilka razy rzeczniczka prasowa szpitala Anna Niedźwiedzka. Po południu informowała, że Mazoch przeszedł jeszcze jedno badanie tomografem, który wykazało, że jego stan się nie pogarsza: - Obrzęk mózgu się nie powiększa, utrzymywania pacjenta w śpiączce pozwala utrzymywać obrzęk pod kontrolą - mówiła rzecznika szpitala. - Jeśli wszystko będzie postępowało zgodnie z przewidywaniami, jutro lekarze będą próbowali wybudzić pacjenta. Dodawała, że skoczek nie ma złamań.
Niedźwiedzka nie potwierdziła, że Mazoch może już dziś zostać przewieziony do Pragi, ale wieczorem menedżer zawodnika powiedział w TVP, że rodzice skoczka chcieli, by ich syn jeszcze w nocy albo dziś został przetransportowany do stolicy Czech. Musi na to wyrazić zgodę lekarz opiekujący się pacjentem w Krakowie.
Zaraz po wypadku dzwonił do Zakopanego dziadek Mazocha, znakomity ongiś skoczek czeski, złoty medalista olimpijski z Grenoble (1968) Jirzi Raszka. Komitet Organizacyjny PŚ w Zakopanem zapewnił, że jeśli zajdzie potrzeba, to na swój koszt przewiezie do Polski rodziców skoczka. Ci od wczoraj są już w Krakowie.
22-letni Jan w PŚ startował 25-krotnie, najwięcej, bo aż siedem razy, właśnie na Wielkiej Krokwi. Właśnie tutaj odniósł jedno z dwóch zwycięstw w Pucharze Kontynentalnym. W 2003 r. był brązowym medalistą MŚ juniorów. Startował w igrzyskach w Salt Lake City i w Turynie, ale nie kwalifikował się do drugich serii.
(AS, M)
Ku nieopisanej szczęśliwości...
Wypadki na skoczniach prowadzą do pytań kim są ludzie, którzy decydują się uprawiać tak niebezpieczną dyscyplinę i czemu to robią. Odpowiedział na to w swoich badaniach nad skoczkami narciarskimi krakowski psychiatra prof. dr hab. med. Zdzisław Ryn:
"Z badań, jakie przeprowadziliśmy nad stanami emocjonalnymi u skoczków narciarskich wiadomo, że jednym z motywów uprawiania tego sportu jest możliwość przeżywania stanów zbliżonych do ekstatycznych. Podczas kilkusekundowego lotu w powietrzu skoczkowie osiągają nieraz stan euforii. Jeden z badanych skoczków określił ten stan jako lot ku nieopisanej szczęśliwości. Wynika on z szybkości oraz paradoksalnego ťzawieszeniaŤ w czasoprzestrzeni. Poczucie upływającego czasu ulega wydłużeniu, a pamięć lotu bywa często zatarta. Percepcja wzrokowo-słuchowa, a zwłaszcza odczuwanie oporu powietrza ulegają zaostrzeniu".
Fragment referatu z konferencji "Sporty zimowe u progu XXI wieku oraz tradycje i perspektywy Zakopanego".
(MAS)