"Bambus" ratuje Mariusza Zaruskiego…
"Bambus", jak już powyżej było mowa, niejednemu narciarzowi uratował życie i zdrowie, nawet samemu Mariuszowi Zaruskiemu, gdy po lodzie spadał do Czarnego Stawu Gąsienicowego... Spadał w dół z ogromną prędkością, prawdziwa była to śmiertelna jazda, jak pisał o takich chwilach Zaruski, ale uratował go od śmierci właśnie "bambus". A było to tak: Od razu poczułem, że zaczynam jechać, to znaczy spadać. Zrozumiałem, że leżę na podłożu lodowym, że pochyłość dalej jest coraz większa, że żlebik urywa się na dół pionowymi ścianami itp., słowem w mgnieniu oka uprzytomniłem sobie wszystkie okropności sytuacji w której się znalazłem... Pierwsza myśl: stój, stać, zatrzymać się! Ale jak? Narty leżą na lodzie bezwładnie. Wykręciłem się więc twarzą do lodu i "pazdury", zamknięte w grubych rękawicach, wpiłem w podłoże. Skutek był taki, jak gdybym po szkle wodził palcami... Rozpacz. Stój, stać - krzyczał mi instynkt samozachowawczy do ucha. Jechałem już bardzo szybko... A może to rzecz się dzieje już na tamtym świecie? Nie, niedorzeczność, Czarny Staw przede mną, lecę do Czarnego Stawu, niezawodnie już spadłem ze ściany! Dobrze mi jest, głową wyżej, nogi niżej, ale cóż tam szoruje i dzwoni nade mną? Oglądam się: kij, mój własny, rodzony kij, wzruszony widocznie moją niedolą popędził za mną, a że był mniejszy i bardziej śliski, więc mię dogonił! Poczciwy i zacny kij! Mam go i dzisiaj na miejscu honorowym. Sięgnąłem ręką po niego, po chwili miałem go już pod pachą i prułem śnieg z całej mocy. Impet był jednak tak wielki, że pomimo hamowania jeszcze kęs spory przeleciałem w tej pozycji, zanim czując, że pęd opanowuję, zmieniłem chwyt kija i stanąwszy na nogi, nie zatrzymawszy się jednak ani na chwilę, zjechałem część drogi poprzecznie, wówczas, wciąż jeszcze będąc w mocy pierwotnego rozpędu, skierowałem dzioby nart ku dołowi i po paru zakrętach stanąłem przy Czarnym Stawie. Uuuf! dobra była jazda, trochę tylko za prędka! Gorąco...! Uczestnicy (czki) wycieczki widzieli mój upadek i ze szczerym przerażeniem stwierdzili, że ze mnie już trup albo, w najlepszym razie, nieboszczyk. Jakże byli zdziwieni, gdy, wyjrzawszy u góry ze ścian progu, spostrzegli owego nieboszczyka, stojącego na nartach i zapalającego papierosa![3]
Jak widać z powyższego tekstu "bambus" był towarzyszem doli i niedoli tatrzańskiego narciarza i pomagał w momentach i przyjemnych i... krytycznych, tak jak w życiu. Innym razem, podczas przejścia z Romanem Kordysem przez Polski Grzebień, bambus po raz wtóry uratował Zaruskiego. Ruszyła mu bowiem spod desek lawina... Huk trzęsienia ziemi. Tupot niezliczonych stad bawołów w szalonym popłochu pędzących na oślep. Łomot, świst i warczenie... Lawina! Na mgnienie oka wydało mi się, że spadam, a wraz ze mną świat się wali w przepaść. Wnet jednak spostrzegłem, że stoję na miejscu, od nóg moich, przede mną, za mną, i wyżej wszystko ruszyło i w nieokiełznanym pędzie leciało w dół na kształt potężnego potoku leciało, kotłując się, bałwaniąc, tocząc olbrzymimi kłębami, buchając wulkanami śniegu ku niebu. Rzuciłem okiem za siebie i ujrzałem towarzysza wycieczki głową na dół, nartami do góry, spadającego w ślad za lawiną. - Kij pod pachę!- krzyknąłem ile głosu w piersi[4]. Jak widać życie pierwszych narciarzy nie było monotonne: lawiny, kurniawy, upadki na szreni i szusy w puchu, oczywiście z "bambusem" w ręku, dopełniały żywota narciarskiej braci. Doświadczenie z lawiną pod Polskim Grzebieniem nie poszło w zapomnienie. Na organizowanych przez ZON i TTN kursach narciarskich uczono hamowania "bambusem" na stromym zboczu, na zasadzie "czym Jaś za młodu nasiąknie..." i wypadków w górach nie było wiele. Ale powoli czas "bambusa" się kończył, gdyż pojawiły się… norweskie nowinki.
Wojciech Szatkowski
Muzeum Tatrzańskie
[3] M. Zaruski, Na bezdrożach tatrzańskich, Warszawa 1958. Tekst: Myśli człowieka spadającego z dachu, s. 171-176.
[4] Na bezdrożach tatrzańskich, Przygoda z lawiną pod Polskim Grzebieniem, s. 133.