Jest październik 2004.
Pewnego dnia, jeszcze przed świtem Wyżnią Kirą Mietusią, prawie niezauważalny, przesuwa się szpaler ludzkich postaci. Podążają w kierunku schroniska. Mimo panujących ciemności poznaję niektórych: jest Paw, jest Dan , jest ten jedyny, pozostały przy życiu ze styczniowego przejścia grani Tatr Zachodnich, jest starszy Pan – ten sam, który w moim opowiadaniu wystąpił zaledwie werbalnie, jest nawet jedna dziewczyna.
Widzę ich wszystkich nie oczami wyobraźni, Przesuwają się na ekranie telewizora a ja oglądam właśnie film jaki nakręcili z tej eskapady i kopia którego została mi sprezentowana.
Następne ujęcia już w schronisku. Siedzą w jeszcze pustej sali. Panuje milczenie. Kiedy kończą posiłek wyruszają w stronę Iwaniackiej Przełęczy. Ale nagle znikają – ścieżka jest pusta. Po chwili pojawiają się, idą jednak w innym kierunku. Poznaje, idą „w stronę Pysznej”.
Przed ponad siedemdziesięciu laty chodziły tamtędy tłumy, zwłaszcza zimą – teraz kompletna głusza.
Odpoczywają od czasu do czasu na mijanych małych, zarastających polankach i ruszają znowu. Widać już perć wyprowadzającą niezliczonymi zakosami na Pyszniańską Przełęcz.
Widać również żleb Babie Nogi – to TEN.
Na przełęczy chwila restu i dalej trawersem, W końcu dochodzą.
Tu podział ról. Ktoś młotkiem i hakiem taternickim wyrównuje fragment płyty pod którą siedziała tuż przed tragedią. Następnie ktoś inny wiertarką akumulatorową wierci dwa otwory a jeszcze inni osadzają trwale małą tabliczkę.
„Będę w spojrzeniu kocich oczu.
Będę w milczeniu drzew.
Jestem w mijaniu dni.
Jestem Twym cieniem gdy śpisz”.
M. Kydryński.
Pamięci Oleńki A.D. 2003.
Jeśli kiedyś zdarzy Ci się drogi Czytelniku zawitać w to miejsce, zadumaj się przez moment.
Była młoda, śliczna i mądra. Mogła byś dorosła, bogata i szczęśliwa – już nie będzie.
* * *
Być może zdarzyło się Wam przypadkiem schodzić kiedyś późnym wieczorem pod koniec października z Kopy Kondrackiej lub Małołączniaka i zwróciliście uwagę na poświatę słabego blasku na dnie doliny. Byłby to duży zbieg okoliczności, ale przecież nie niemożliwy.
Nie mogłoby to być nic innego jak odblask od zapalonego znicza pod potężną wantą, stojącą jak opoka, na torze lawiny, która skończyła życie Piotra – bo tak miał na imię.
Co roku o tej porze, przed Świętem Zmarłych, idę tam i palę światełko – jestem MU to winien. Nikt nigdy nie czynił mi jakiegokolwiek a’ propos, ale wiem swoje.
W miejscu Jego śmierci pozostał tekst:
"A chciałem przecież tak wiele
Zrobić, pojąć, ukochać
Noc płaszcz narzuca na góry
Siklawy nie przestają szlochać".
K.P. Tetmajer.
Piotrkowi Przyjaciele.
KONIEC.
|