Nad wyraz jasno pojął sytuację. . . . . . – oni są w lawinisku!!!
Nie ma lawinowej łopatki. Nie ma nawet czekana, który gdzieś został mu z ręki wyrwany przez szalejące masy śniegu zmieszanego z piargiem. Ma tylko gołe ręce (jedną, jedyną rękawicę odnaleźliśmy dopiero w kwietniu).
Trudno, trzeba rękami drążyć zbitą na beton warstwę coraz bardziej twardniejącego śniegu
Ale co to?
W odległości kilku, może kilkunastu metrów coś widzi. Coś, co jest inne niż reszta i dziwnie ułożone. . . . . . .to sterczące pionowo tuż nad powierzchnią lawiniska koniuszki palców.
Rzuca się jak oszalały w ich stronę. Gołymi rękami, nie zważając na ból, kopie, drze, grzebie, , , , ,i w końcu sukces – widać już pól metra pod śniegiem część twarzy – to Paw.
Oznaki życia ledwo widoczne ale są.
Po dłuższej chwili ciężkiej, katorżniczej roboty Paw siedzi w końcu na kupie śniegu. Na przemian siarczyście klnie, wzywa Boga i jęczy przeraźliwie – nogę ma wyrwaną ze stawu biodrowego.
Niespodziewanie dla Dana lawinisko się zaludnia. Zszokowany, w ferworze walki o uratowanie współtowarzyszy nawet nie zauważył i nie usłyszał lądującego w pobliżu śmigła..
* * *
Dwa psy z radosnym ujadaniem uganiają się już po lawinisku. To jednak nie radosna swawola – to ich rola w akcji.
Trwa to jakiś czas, ratownicy sądują, psy wąchają – i w końcu jest!!! Jest coś pod śniegiem, trzeba kopać. Łopatami praca idzie sprawnie. Wkrótce na dnie dużej jamy leży „On”. Twarzą w dół, przygnieciony plecakiem, którego nie zdarzył zrzucić z ramion.
Teraz do działania przystępuje lekarz. Liczne zastrzyki z atropiny prosto w serce – efektu nie ma. Ale jeszcze zgonu nie stwierdza.
Po krótkim czasie śmigło ląduje przy szpitalu. Na intensywnej terapii czekają na dwóch pacjentów.: Pawa i „Jego”. Dan wrócił o własnych siłach w towarzystwie chłopaków ze ściany.
Paw, jeszcze tego samego dnia, późny wieczorem, wychodzi na własne żądanie. Wracają do Krakowa samochodem. Jeszcze w trakcie tej jazdy udaje mi się w końcu z nimi skontaktować telefonicznie (info o wszystkim otrzymałem z TOPR-u).
„On” zmarł nie odzyskawszy przytomności 15.lutego.
Ale pełną analizę zdarzeń mogliśmy przeprowadzić dopiero w kwietniu na lawinisku (o czym już wspominałem). Siedzieliśmy w miejscu które mogło być grobem ich wszystkich.
Jedyną pozostałością po tragedii były tylko liczne, porzucone strzykawki po atropinie.
* * *
Pogrzeb był uroczysty.
Chłopaki byli na medal. Trumna została opuszczona do grobu na alpinistycznych linach. Pełny górski ekwipunek. Nawet na trumnie znalazła się okazała gałązka kosówki, z konieczności (zbyt mało czasu) zastąpiona przez gałązkę sosnową z drzew rosnących na mojej posesji. W końcu kosówka to sosna.
* * *
Ale ostatni epizod tej opowieści rozegrał się dopiero w październiku.
cdn. . . .
|