E-mail Hasło
» Załóż konto
» Zapomniałem hasła
Nowiny
 Przegląd prasy i nowin
   Zakopane
   Tatry
   Podhale
   Kultura
   Narty
Felietony
Opowiadania
Multimedia
Gastronomia
Fotoreportaże
Dziennikarze PPWSZ
Kalendarz imprez
Pogoda/kamery
Ogłoszenia
Forum dyskusyjne
Redakcja
 Reklama
Zakopane, Tatry, Podhale
E-mail
Hasło
» Załóż konto
» Zapomniałem hasła
Zakopane
 nawigacja:  Z-ne.pl » Portal Zakopiański

Opowiadania
Grań Tatr Zachodnich
 dodano: 22 Lipca 2006

strona: 5/6
1 2 3 4 5 6 



Kończysty też nie sprawił niespodzianek. Przyjemnie było stać na wierzchołku i obserwować puszyste obłoki wyłaniające się zza słowackiej Magury i płynące zwolna po niebie. Obrazy zmieniały się jak w kalejdoskopie. Ostredok w pełni słońca, lśni w blasku światła, odbija promienie jak kryształ. Za chwilę cień osiąga szczyt i sunie po zboczu, by po kilkudziesięciu sekundach okryć szarym płaszczem całą dolinę. Północne stoki stopniowo toną w szarości, potem czernieją, w końcu oblewają się ciemnym fioletem i ponownie jaśnieją złocistą bielą. Szczyt znowu rozbłyskuje milionami jarzących się, diamentowych iskier, a za nim kłębią się już nowe tabuny obłoków, szykujących się do kolejnego szturmu na dolinę. Można by tak stać i patrzeć godzinami. Radość przeżyć mąciła tylko świadomość, że ten malowniczy taniec chmur wróży niestety bliskie załamanie pogody. Wkrótce słońce pożegnało nas złocistą łuną nad Wołowcem i skryło się na dobre za Rohaczami. Ciemniejący chłód powoli obejmował góry i sugerował jak najszybsze obranie drogi w kierunku schroniska. Droga wprawdzie superłatwa, ale stąd jeszcze niewąski kawałek.

Ruszamy lekko ośnieżonym grzbietem przez Czubik i Trzydniowiański Wierch. Przyjemnie, łatwo, gładziutko, cały czas w dół. Za Trzydniowiańskim upłazik jak po Kopą Królową. Przewiana skorupa lodu, gdzieniegdzie przykryta centymetrową warstwą lekkiego śniegu, nie trzymającego się podłoża. Wyjeżdża spod butów przy każdym kroku. Dobrze, że tu płasko. Parę metrów niżej nie dałoby się rady utrzymać, zbocze nabiera tam stromizny. Tfu! Paskudztwo. Byle przejść to jak najszybciej. Przyśpieszam. Jeszcze jeden krok i walę się brzuchem na zlodowaciałe, nieprzyjemnie pochyłe zbocze. Po chwili zjeżdżam już w dół.

W ułamkach sekundy analizuję sytuację. Czy mogę sobie pozwolić na zjazd? Teren znam słabo, rzadko się tu przyjeżdża, tym bardziej zimą. Powoli, Boże, jak strasznie powoli! mapa rozwija się w myślach przed oczami. Truchleję ze strachu. Przecież tam, poniżej są żleby, podcięte stumetrowymi urwiskami. Zsuwam się coraz szybciej. Hamuję czym się da. Łokciami, dłońmi, kolanami, czubkami butów. Gdzie czekan? Gdzie ten cholerny czekan? Teraz, kiedy jest naprawdę potrzebny, zsuwa się razem ze mną bezużytecznie zaczepiony paskiem do nadgarstka. Przez głowę przelatuje myśl : "Jak pod żlebem będą zaspy, może jakoś przeżyję upadek. Byle tylko nie skręcić karku". Wciskam twarz w śnieg. I nagle brodą trafiam na twardą, ostrą i chropowatą bryłę lodu. W tej chwili nawet nie czuję, że jest potwornie zimna. Wreszcie zatrzymuję się. Trwa to wszystko sekundy, ale ja mam wrażenie że całą wieczność. Leżę plackiem, bojąc się poruszyć. Wiem, że ten kawałek stwardniałego śniegu nie utrzyma mnie długo. Śliski ortalion anoraka nie daje jednak szans. Czuję, że znowu zsuwam się, centymetr po centymetrze. Jeszcze chwila i znów nabiorę pędu i już nic mnie nie uratuje! Desperacko wyrzucam prawą rękę w górę, chwytam rękojeść czekana i walę nim z całej siły w lód. Musi wejść! Musi! Zaczepia się ostatnimi dwoma ząbkami, ale trzyma. Trzyma mocno. Teraz opieram czubki butów pod kątem prostym na lodzie i delikatnymi wahnięciami próbuję wybić mikroskopijne stopieńki. Udało się. Jeszcze tylko wcisnąć w śnieg lewą rękę. Palce wygrzebują maleńkie dołeczki w lodzie. Czuję jak pod wpływem ciepła ręki śnieg topnieje, dołeczki pogłębiają się o milimetr. Na razie sytuacja jest opanowana. Ale nie jest to rozwiązanie na dłuższy dystans.

Powoli, bardzo powoli, żeby nie zachwiać tej niepewnej równowagi, podnoszę głowę i obracam ją w prawo. Spoglądam w dół. Lepiej było nie patrzeć! Jakieś sto metrów poniżej zbocze znika. W dole widzę tylko czubki świerków. No, nie jest dobrze! A raczej, jest całkiem źle! Sto metrów pode mną urwisko. Nade mną ślizgawka nie do pokonania. Sytuacja zupełnie parszywa! Gdyby tak Ewa miała linę... Ale nie ma, a zanim ją tu ktoś przyniesie... Ile czasu trzeba, by doszedł tu ktoś ze sprzętem ze schroniska? Dwie godziny? Trzy...? Czy wytrzymam...? Ależ skąd, minęło zaledwie kilka minut, a ręce już zaczynają mi sztywnieć...

Czy rzeczywiście to zbocze nade mną jest nieosiągalne? Nieraz już tak się wydawało, nawet dziś. Nie da się, nie puści za żadne skarby. Niewykonalne. A jednak... Zresztą i tak nie mam innego wyjścia. Jeśli natychmiast czegoś nie zrobię z tą sytuacją, to za moment zlecę. Już widzę się w charakterze mokrej, czerwonej plamy na śniegu. Brrr... Skóra mi cierpnie!

Zapieram się całą siłą na lewym ręku i czubkach butów, prawą ręką wyrywam z lodu czekan i wbijam go kilkanaście centymetrów wyżej. Trzyma. Dobrze, że to wiosenny lód. Nie jest tak twardy jak w środku zimy, przy dwudziestostopniowym mrozie. Nie poszłoby wtedy tak łatwo. Teraz trzeba jakoś ostrożnie przesunąć całe ciało o te kilkanaście centymetrów do góry. Wciągam się powoli, znowu wybijam czubkami butów stopieńki. Jeszcze raz i jeszcze raz, i jeszcze... W ten sposób przebywam jakieś trzy metry. Słyszę głos Ewy:

- Spróbuj wstać, tam gdzie leżysz, jest całkiem płasko!

- Płasko?! Chyba żartujesz?!

- Mówię ci, że płasko. Jak wstaniesz, to się przekonasz.

Podnoszę się na kolana. Wstaję. Rzeczywiście, niebezpieczna krzywizna pozostała za mną. Trzy metry. A jaka różnica pochyłości. A więc ten niekontrolowany zjazd w dzikim pędzie to było tylko trzy metry. Tylko...? Aż trzy metry... Ile to mogło trwać? Sekundę? Dwie? Trzy? Trzy metry i trzy sekundy piekielnego strachu.

Spoglądamy z Ewą po sobie. Równocześnie parskamy śmiechem, rozładowując napięcie. Co jeszcze się zdarzy? Do schroniska został spory kawałek. Jak na jeden wypad to trochę za wiele tych emocji. I kto by powiedział - w takich stuprocentowo łatwych miejscach. Nie wiem, który już raz powtarzam sobie: w Tatrach wszystko jest względne, te góry są nieobliczalne. Łatwe czy trudne, to nie tylko kwestia przewodnikowej klasyfikacji, indywidualnego odczucia i umiejętności poruszania się po górach. To nie wszystko. To samo miejsce w określonych okolicznościach jednego dnia, rano może być łatwe, a po południu trudne.





strona: 5/6
1 2 3 4 5 6 


•  przygoda   Zgłóś moderatorowi do usunięcia
 robi10      13:36 Nd, 23 Gru 2007
Ciekawa przygoda zkończona sukcesem.Tylko ten Gopr.Toprowcy mogą się obrazić. ;-)





«« Powrót do listy wiadomości


 Zapisz w schowku     Drukuj       Zgłoś błąd    10197





Jeżeli znalazłeś/aś błąd, nieaktualną informację lub posiadasz materiały (teksty, zdjęcia, nagrania...), które mogą rozszerzyć zawartość tej strony i możesz je udostępnić - KLIKNIJ TU »»

ZAKOPIAŃSKI PORTAL INTERNETOWY Copyright © MATinternet s.c. - ZAKOPANE 1999-2024