Wstaję i na czworakach, żeby nie zlecieć, skalną grzędą mocno eksponowaną od północy, ruszam w kierunku szczytu. Rękawiczki przymarzają do skały. Zdejmuję je. Teraz łatwiej, ale palce kostnieją. Psiakość, himalaje to nie są buty do wspinaczki. Dwa metry, trzy, pięć. Buty ślizgają się na każdym kamieniu. Roztopiony śnieg w nastającym cieniu i budzącym się mrozie, natychmiast przeistacza się w lód. Wąska szczelina. But nie wchodzi. Przydałyby się adidasy. Choć na tej szklance też nie na wiele by się zdały. Próbuję kantem prawego buta. Sztywna podeszwa klinuje się między kamieniami. To teraz co? Mały szpagacik? Pół stoję, pół klęczę w rozkroku. Przenoszę ciężar ciała na lewą nogę, podciągam się na prawym ręku. Oj, dobrze ktoś powiedział: "od myślenia bolą ręce". Osiem metrów. Dziesięć. Znowu kołacze w myśli natrętne pytanie. Jak tędy przeszli? Teraz odpowiedź przychodzi natychmiastowo. To proste. Kiedy było tu więcej śniegu, szło się bez problemu. Kilka dni lampy, słońce przygrzało - śnieg stopniał, a jego resztki zamieniły się w lód. Kolejny szpagat. Jeszcze raz wciągam się na rękach, trąc brzuchem o lód. Piętnaście metrów z wielkim mozołem i w fatalnym - nie ma się co oszukiwać - stylu. Do szczytu jeszcze ze dwadzieścia metrów i z drugiej strony ze czterdzieści metrów zejścia w takich samych warunkach. Do kitu! Ewa jest niższa ode mnie o dobre dziesięć centymetrów, a ja tu co chwilę wyciągam się maksymalnie. To na nic. Nie damy rady. Gdyby była lina - to oczywiście. Ale nie ma, bo któż by brał linę na Wołowiec? Spoglądam w prawo. Poniżej szczytu, ale powyżej tej cholernej, pękającej płyty śnieżnej widzę wystające kanty kamieni. Rozrzucone dość luźno, ale w jednej linii, da się przejść. Potem niestety kilkanaście metrów po śniegu. To jest jakaś szansa.
- Ewa, chodź! Zejdę trochę i pomogę ci wejść. Stąd, gdzie stoję w tej chwili, da się łatwo wytrawersować w prawo i dojść do grani za szczytem, a dalej już normalnie.
- Dobra, wchodzę. Nie musisz schodzić, ten kawałek jakoś sobie poradzę.
Ewa podchodzi do mnie po kilkunastu minutach. Ma lżejsze, bardziej elastyczne buty, mniejsze stopy, łatwiej znajduje stopnie w poszarpanych skałkach. Przed chwilą obserwowała moje podejście, korzysta ze sprawdzonych przeze mnie chwytów dla rąk.
- No, dobra. Co dalej?
- Idź pierwsza. Przejdziesz po tych kamieniach, a potem masz kilkanaście metrów śniegu. Wygląda dość stabilnie. Jesteś dużo lżejsza ode mnie, więc cię utrzyma.
- O. K. A ty? Jak poruszę śnieg, może potem zjechać razem z tobą...
- Będę się nad tym zastanawiać za chwilę. Jakby co, to będzie miał kto wezwać GOPR.
- Przestań się wydurniać!
Ewa przeskakuje z kamienia na kamień. Trochę to ryzykowne, jeden źle obliczony skok, jedno poślizgnięcie może skończyć się zjazdem i to zjazdem z lawiną. Czuję, że mimowolnie zaciskam nerwowo palce na pasku plecaka. Jeszcze jeden kamień i - śnieg. Teraz - żeby tylko nie ruszył jej pod nogami. Nie powinien. Nie ruszył. Przeszła. I teraz czeka na mnie na bezpiecznym odcinku grani. Z daleka widzę napięty wyraz jej twarzy.
Ruszam po kamieniach bez problemu. Dochodzę do śnieżnej płyty. Jednak i tu już zaczyna pękać. Nie ma na co czekać. Ruszam biegiem, starając się jak najmniej obciążać śnieg. Trafiam na wystający kamień, potykam się i lecę na twarz. Odruchowo prawą ręką na oślep wbijam czekan, który na szczęście klinuje się między kamieniami. Lewą chwytam się jakiegoś występu skalnego. Śnieżna płyta zadrżała, ale wciąż jeszcze tkwi na swoim miejscu. Teraz muszę się podnieść i niestety w tym momencie zdrowo dociążę śnieg. Opieram się całym ciężarem ciała na czekanie i na lewym kolanie. I czuję, jak metrowa warstwa białego gipsu usuwa mi się spod nóg. Zjeżdża kilka metrów i zatrzymuje się. Zsuwam się wraz ze śniegową deską, w ciągu sekundy zmieniając pozycję z horyzontalnej na wertykalną, z leżącej na półwiszącą. Robi mi się gorąco, choć mróz całkiem niekiepski. Wiszę na rękach, na czekanie i na niepewnej, kruchej skałce, nogami próbując znaleźć jakieś punkty podparcia. Kropelki potu spływają z czoła do oczu. Nie ma szans, by je zetrzeć. Obie ręce zajęte. Spoglądam w górę, szukając drogi wyjścia z tego niemiłego położenia. Kątem oka rejestruję zaniepokojony, pytający wzrok Ewy. Jest stopień na lewą nogę. Trochę wyżej wyczuwam drugi - na prawą. Dobra nasza, teraz jak najszybciej do góry i uciekać stąd, póki ta deska jeszcze się trzyma. Lawina dosłownie wisi na włosku. Wychodzę na grań przy akompaniamencie ponagleń Ewy. Siadamy pod załomem skalnym. Czuję nagły przypływ wielkiego zmęczenia. Wyciągam czekoladę. Należy mi się.
- Co dalej? - pyta Ewa. - Idziemy na Starorobociański?
- Zapomnij - patrzę na zegarek - dochodzi druga, za późno. Za dwie godziny zacznie szarzeć. Możemy przejść się na Jarząbczy, ale potem albo trzeba by wrócić tutaj i zejść przez Trojaki i Czerwony Wierch, bez szlaku, albo iść dalej granią na Kończysty i schodzić szlakiem przez Trzydniowiański. Z Jarząbczego nie ma bezpośredniego zejścia w stronę Chochołowskiej, północne ściany podcięte urwiskami i lawiniastym żlebami. Tak czy owak, czeka na zejście po zmroku, chyba że ruszymy stąd, teraz od razu.
- Eee, nie ... To może wejdźmy na ten Jarząbczy. Wygląda przystępnie.
- Nie powinno być trudności.
Istotnie, trudności nie było najmniejszych. Skałki przykryte śniegiem, ścieżka wydeptana jak chodnik na Marszałkowskiej. Trochę schodków w górę, trochę w dół. Taki śnieżno-lodowy trzydziestopiętrowy wieżowiec. Nie, nie... Raczej zamek z bajki o śpiącej królewnie. Bo gdzież tu - w tej baśniowej scenerii - porównanie z prozaicznym wieżowcem. Aparat fotograficzny znów idzie w ruch. Ale jak ugryźć obiektywem, kadrującym małe wycinki, ten ogrom, który mam przed oczami? Przydałaby się kamera. A tak naprawdę - to trzeba zobaczyć i przeżyć tu, na miejscu. Tego nie oddadzą w pełni żadne zdjęcia, filmy, ani opisy. To tylko próba uchwycenia choć cząstki, małego procentu nadmiaru wrażeń, jakie walą się na człowieka na tatrzańskiej grani.