Włóczęgi tatrzańskie
Zimowy wyjazd zaplanowaliśmy jeszcze w październiku. Ciągle jednak coś nie wychodziło, nie mogliśmy dopasować terminów. Minął styczeń, luty, kończył się marzec. Wreszcie w pierwszych dniach kwietnia wszyscy jako tako poukładali swoje sprawy. Agnieszka i Magda z zarezerwowanym urlopem, czekały na mój telefon, Tadek był w Krakowie i miał dołączyć do nas w Zakopanem. Oczekiwaliśmy tylko na sygnał od Zbyszka, który od kilku dni zaklinał się, że stanie na głowie, by wyrwać się z pracy. Wreszcie, we wtorek rano - telefon:
- Udało się, wyrobiłem się, mogę wyjeżdżać choćby jutro - radośnie oznajmił Zbyszek. - Nie masz pojęcia jak się musiałem sprężać. Decyduj, wodzu, kiedy wyjeżdżamy.
- Skoro cię już nic nie trzyma, to - zgodnie z twoimi własnymi słowami - możemy choćby jutro. Tylko mi teraz nie mów, że to za szybko, bo ci głowę urwę.
- Przez telefon nie dasz rady. Może być jutro. Plecak mam prawie spakowany.
- To w porządku. Dzwonię do dziewczyn, spotykamy się jutro wieczorem na dworcu!
- O.K., wodzu, do jutra, zadryndam jeszcze jutro do ciebie na komórkę, żeby się dowiedzieć, co i jak w szczegółach.
- To na razie. Cześć!
Zbyszek wyłączył się. Nie minęło pół minuty, gdy telefon odezwał się ponownie.
- Nie zapomnij o swojej "świętej" latarce! - w słuchawce słychać było tłumiony śmiechem głos Zbyszka.
- Niech cię diabli, ty łobuzie! Kpij sobie, kpij, jeszcze nieraz ją będziesz błogosławił!
W jednej chwili przypominam sobie, jak znajomych złapał atak histerycznego śmiechu na widok mego wspaniałego urządzenia.
- A cóż to za sprzęt?! Na śmietniku znaleziona? Czy kupiona na targu staroci?
A może w muzeum porządki robili ? - pokpiwał Tadek.
- Faktycznie, co to za rupieć z demobilu? Nie stać cię na nową, trzeba było powiedzieć, to bym ci pożyczył swoją, mam w domu chyba ze trzy - litował się nade mną Zbyszek.
- Śmiejcie się, śmiejcie, jeszcze się zdziwicie.
Śmiechy i docinki ucichły w momencie, kiedy - po pstryknięciu wyłącznika - w ciemność uderzył stumetrowy snop jasnego światła, jak z reflektora samochodu. Wtedy słychać było już tylko ciche, zaskoczone pomrukiwania:
- No, no, takie byle gówno, a jak świeci.
Nie była może aż taka stara. Ale kilka górskich eskapad wycisnęło na niej swoje piętno. Tu zarysowanie, tam zdarty do cna lakier, tu sklejenie, tam pęknięcie, obok wgniecenie. Nic dziwnego, że na pierwszy rzut oka nie budziła zaufania, a raczej śmiech i politowanie. Zwykłe, niepozorne, prostokątne pudełko z lakierowanego na czerwono plastiku, zatrzaskiwane z boku, na standardową, płaską baterię. Ale miała trzy zalety. Była mała, więc zajmowała niewiele miejsca i zawsze jeszcze dawało się ją gdzieś upchnąć. Była lekka - nie powiększała w sposób istotny wagi plecaka. I - najważniejsze - świeciła zaskakująco silnym i dalekim światłem. Te jej zalety były mi znane i wielokrotnie sprawdzone, więc miała niezachwianą pozycję w moim ekwipunku i rangę "świętości". Nie wchodziło w grę pożyczenie jej nikomu nawet na chwilę.
Nie tylko Zbyszek troszczył się o prawidłową zawartość mojego plecaka. Arek, gdy tylko usłyszał, że wybieramy się w Tatry, przybiegł następnego dnia z samego rana z czekanem w garści.
- Masz, weź, musicie mieć przynajmniej jeden. Weź też raki. Pewnie nie skorzystasz, ale masz na wszelki wypadek.
- Nie przesadzasz z tym sprzętem? A jeśli ty będziesz potrzebował? Przecież planowałeś wyjazd w Tatry? Nie przewidujemy zimowych wejść taternickich, to raczej wyjazd relaksowo-kondycyjny.
- I oby takim pozostał, nie będę ci tu robił wykładu o trudnościach zimowych nawet na łatwych podejściach. W końcu nie mam przed sobą cepra. Nie dyskutuj, tylko przypinaj do plecaka. Mnie się teraz nie przydadzą.
- Jak to? Zrezygnowałeś z wyjazdu? Przecież planowałeś go od dwóch miesięcy!
- Tak, ale rodzinka dopomina się o swoje prawa. Matka dzwoniła, że chciałaby ujrzeć syna przynajmniej raz w roku i że nie będzie się w tym celu uganiać za mną po górach. Na Boże Narodzenie byłem na obozie w Alpach, więc teraz jadę na święta do Opola, bo mnie matula wyklnie. Ale jak mi się uda wyrwać to do was dojadę za kilka dni.
Czekan. Kosztowny sprzęt. Zimą niezwykle przydatny. Nie byłoby mnie na niego stać. Ale od czegóż ma się tatrzańskich przyjaciół?
Odbieram "dziobadło" z rąk Arka i posłusznie przypinam do plecaka. Teraz jeszcze nawet nie przypuszczam, że użyję go już pojutrze i to w miejscu uważanym za bardzo łatwe - w Dolinie Roztoki.
Raki też się przydadzą. Na ... zejściu do schroniska w Roztoce. Śmieszne? Ale prawdziwe. Kto schodził tamtędy w listopadzie lub kwietniu, specjalnie się nie zdziwi. Cienka warstwa topniejącego śniegu, marznąca w głębokim cieniu lasu, zamienia się w lodowisko, pokrywające całe zbocze. Dopiero w takich warunkach odkrywa się pochyłość tego stoku, bo zejście przypomina slalom gigant - ślizg na butach od drzewa do drzewa. Łatwo połamać ręce i nogi, a nawet skręcić kark. Z niejakim wstydem i złością wyciągnę wtedy raki z plecaka. W takim miejscu! Niech to diabli ! Ale cóż ... Skoro już je mam...