Zadymka gęstnieje. Śnieg klei się do twarzy, do brwi, zasypuje oczy, wpada za kołnierz kurtki i topiąc się na szyi, spływa po plecach lodowatymi strugami. Brr... Na czapce mam warstwę białego puchu, który, zsuwając się, zasypuje mi oczy. Idąc nieco na oślep, wbijam czekan raz za razem, bardziej dla asekuracji psychicznej, niż rzeczywistej, bo siedzi w śniegu bardzo luźno, chwiejąc się na wszystkie strony. Wreszcie zbocze przestaje zapadać się przy każdym kroku. Tu, wyżej, śnieg jest trochę twardszy. To dobrze. Maleje zagrożenie lawiną, która wisiała do tej pory na włosku. Temperatura spadła o kilka stopni. Jest pewnie pięć, sześć stopni poniżej zera, ale wiatr i zmęczenie powodują, że odczuwamy, jakby było minus dwadzieścia.
Śnieg na zboczu coraz twardszy. Wbijam czekan i walę "himalajką" w biały beton, gratulując sobie w duchu przebłysku rozsądku w Warszawie. Tak chciało się zostawić je w szafie. Każdy but - półtora kilograma. Jest kwiecień, będzie ciepło, wystarczą lżejsze. W ostatniej chwili "himalaje" wylądowały jednak w plecaku. Co za szczęście. Ciepło, sucho, noga trzyma się pewnie na śnieżnej pochyłości. Doskonałe na lato lżejsze obuwie turystyczne zimą zupełnie nie zdaje egzaminu. Buty typu traperek mają zbyt cienką skórę, która nie zapewnia ciepła i szybko przemięka, zaś "adidasy" we wszelkich odmianach mają inny mankament - podeszwę, która na śniegu staje się śliska jak skóra żaby. Nasza ekipa pod względem obuwia wyposażona była całkiem nieźle. Poza mną jeszcze Zbyszek miał "himalaje", Tadek jakieś włoskie trekkingowe "wynalazki", Agnieszka też coś w tym guście, jedynie Magda miała buty nieco za słabe na zaistniałe okoliczności.
Do trawersu pod Kopą pozostało jeszcze jakieś czterdzieści metrów. Rąbię czubkiem buta kolejny stopień i przyklejając się do zbocza przed kolejnym atakiem wiatru i śnieżycy, zastanawiam się, czy przejście tamtędy to rzeczywiście dobry pomysł w tej sytuacji. Tylko ja mam czekan. Nie mamy liny. Zresztą, na co by się tu zdała? I tak nie poszlibyśmy z lotną asekuracją, bo na trawersie ślisko, i jeśli jedno spadnie pociągnie za sobą resztę. Wiatr, zadymka. Spora ekspozycja. Jeden nieostrożny ruch, jeden niepewny krok, jedno potknięcie i delikwent zjeżdża po lodowej tafli, pokrytej teraz świeżym puchem. Zjeżdża jak torpeda, błyskawicznie, dwieście metrów w dół. Jeżeli zatrzyma się w śnieżnej zaspie - pół biedy: starte ręce, twarz, poszarpana odzież... Ale jeśli zleci do samego dna potoku... Tam lodowata woda, kamienie, skały. Można uderzyć głową... Nie mamy kasków, tylko zwykłe czapki.
Trzeba iść dookoła Kopy. Za dnia i tak nie zdążymy, bo już jest prawie ciemno. Zatrzymuję się na chwilę i wołam w dół, przekrzykując szum wiatru:
- Słuchajcie, tu, przy Litworowym możemy zlecieć z lawiną, albo zjechać po lodzie, więc idziemy dookoła Kopy, tam będzie bezpieczniej!
- O.K, wodzu! Tylko powiedz, w swej mądrości, w którą to stronę? - żartuje Zbyszek.
Podnoszę głowę i ...
- Szlag by to trafił! Gdzie ta cholerna góra?!...
- Czort ją wie! Na razie i tak musimy iść do góry, bo nie pokonaliśmy jeszcze progu - konstatuje Zbyszek.
- Racja, na razie jeszcze ciągle do góry.
Koncentrując się na wyrąbywaniu stopni, przychylając do stoku w obronie przed wiatrem, szliśmy nie zwracając już uwagi na pogodę i otoczenie. Wieje, to wieje. Sypie, to sypie. Trudno, nie mamy na to wpływu, a tym bardziej wyboru. Nie ma co filozofować, trzeba iść i to iść jak najszybciej jak się da, by wydostać się z tej śnieżnej pułapki. Oczy wbite w stok, wypatrywały zdradliwych, zlodowaciałych nierówności, na których można było się wyłożyć i polecieć w dół.
W tej właśnie chwili zadymka ostro przybrała na sile i teraz była to już śnieżyca, klasyczna tatrzańska kurniawa, szalejąca za zdwojoną siłą. Wiatr zbijał z nóg, zatykał śniegiem oczy i usta, dławił oddech, kryształki lodu kleiły się do twarzy, do włosów. W powietrzu zrobiło się biało mimo zapadającego zmroku. Widoczność spadła do dwóch - trzech metrów. Wicher unosił biały tuman prawie poziomo. Z trudem udawało się wyłowić z tej szarobiałej kurzawy sylwetkę osoby idącej z przodu lub z tyłu.
O wypatrzeniu Kopy mogliśmy pomarzyć. Powinna być ponad nami, ale czy na wprost, czy bardziej na prawo, czy na lewo? Trzeba iść na wyczucie. Brnęliśmy po zboczu do góry, w intuicyjnie obranym kierunku, z nadzieją, że jest właściwy.
Do góry i wciąż do góry ... Coś za długo to trwa. Teren powinien się tu wreszcie położyć, przecież za Kopą jest mała kotlinka. Wyciągam z kieszeni latarkę. Patrzę na zegarek. Wskazuje za kwadrans szóstą. Sprawdzam jeszcze raz. Nie ma pomyłki. Podejście na progu powinno nam zająć nie więcej niż godzinę. Tymczasem jesteśmy już na nim ... prawie trzy godziny. Coś tu nie tak.
- Hej, tam! Stop! Zatrzymaj się! Zeszliśmy z drogi! - krzyczę do Zbyszka, który znowu wysforował się na prowadzenie.
- Cholera, niemożliwe, przecież cały czas idziemy pod górę - odpowiada Zbyszek, nieco zdenerwowany, ale zatrzymuje się.
- No, właśnie! Za długo. Musimy się rozejrzeć i zastanowić.
- Dobre sobie, rozejrzeć się! Przecież widać zaledwie na kilka kroków.
- Śnieżyca jakby słabnie, coś gdzieś w końcu wypatrzymy.
- Tak, śnieżyca słabnie, ale zobacz, jaka mgła! Co ty chcesz wypatrzyć! Jeżeli, rzeczywiście jest tak jak mówisz i faktycznie zeszliśmy z drogi, to mamy nie lada problem! Jak się z tą mgłą nic nie zmieni, to przejdziemy obok schroniska i nawet go nie zauważymy! - Zbyszek po raz pierwszy podczas podejścia jest wyraźnie zaniepokojony.
- Nie kracz! To do ciebie niepodobne. Poczekaj tu na resztę, przejdę się kawałek z latarką, może coś wypatrzę. Trzeba w końcu coś zadecydować. Tylko nie ruszajcie się z miejsca, bo się w tej mgle pogubimy i dopiero będzie cyrk.
Rzeczywiście, wprawdzie kurniawa powoli cichła, ale chmury zeszły tak nisko, że oblepiły całą dolinę ciemnoszarą watą. Wytężanie wzroku na nic się nie zdało. Trzeba przeanalizować podejście, wygrzebać z pamięci szczegóły topografii tej okolicy i spróbować określić, gdzie jesteśmy. Na szczęście teren jest doskonale znany, mapa rozwija się myślach przed oczami. Chwila zastanowienia. Musieliśmy minąć Kopę. Tylko z lewej czy z prawej? Jeżeli z prawej, to w tej chwili jesteśmy gdzieś ponad Litworowym żlebem i prawie prosto przed nami powinno być schronisko. Jeżeli znowu zboczymy, możemy go nie znaleźć do rana. A wtedy... ?
Jak długo jeszcze możemy iść, na jak długo wystarczy sił? Byliśmy już teraz porządnie zmęczeni, głodni, zmoknięci, przemarznięci. Psychika też zaczynała się powoli łamać. Dokoła nieprzyjemna ciemna wilgoć i mróz. W którymś momencie wreszcie zabraknie nam sił, padniemy na śnieg i do rana zamarzniemy, będąc być może kilkadziesiąt metrów od zbawczego ciepła. Perspektywa przerażająca i jednocześnie przerażająco realna. Historia Tatr zna takie przypadki. Niejednokrotnie turyści, a nawet doświadczeni taternicy gubili drogę w śnieżnej zadymce na najprostszej drodze zejściowej. Niejedna ofiary mgły i mrozu zamarzła w uczęszczanym zwykle miejscu, niemal na stopniach schroniska. Wyobraźnia zaczyna pracować gwałtownie i panicznie. W porannej mgle wychodzący na szlak potkną się o pięć zamarzniętych, zlodowaciałych ciał zagradzających drogę do Przedniego Stawu... Stop! Dosyć tej paniki! Weź się w garść, do jasnej cholery!
Zrzucam plecak i ponownie wyciągam latarkę. Jeżeli tam, przed nami, stoi budynek, to przecież jest niedaleko i coś musi być widoczne, nawet przy takiej pogodzie. Jakiś odblask światła latarki na szkle, na metalowych spojeniach, błysk lampy w oknie, zarys komina. Cokolwiek.
Świecę latarką w wyciągniętym ręku. Potężny snop światła bije w przestrzeń. Tym razem jednak i mój "halogen" kapituluje. Światło nie jest w stanie przebić zasłony ciemności, śnieżycy i mgły, wsiąka w nią jak w gąbkę. Wytężam wzrok jak mogę najbardziej, starając się wypatrzyć jakikolwiek charakterystyczny szczegół. Idę kilka kroków do przodu, krzycząc w tył, by nie ruszali się z miejsca. Znowu wytężam wzrok. Nic. Ciemna, prawie namacalna pustka. Jeszcze kilka kroków. Dalej nic. Tylko lepka, obezwładniająca, wilgotna szarość, klejąca się do oczu, tak gęsta, że można by ją kroić nożem. Odwracam się. A niech to licho! Gdzie oni są? Znikli we mgle, a to przecież zaledwie kilka kroków. Nie mogę iść dalej, bo się pogubimy, a wciąż nie wiem, gdzie jesteśmy. Sytuacja patowa.
- Hej, gdzie jesteście?! Po kiego diabła gdzieś łazicie?! Przecież mieliście się nie ruszać z miejsca, dopóki nie wrócę!
- Nie drzyj się, bo nam bębenki w uszach popękają! Stoimy w tym samym miejscu! - woła Zbyszek i słyszę, że jego głos dochodzi rzeczywiście z odległości zaledwie kilkunastu metrów.
- Cholera, głos słychać, a osoby nie widać... - mówi z wyraźną irytacją Agnieszka.
- Zapalcie jakąś latarkę i mówcie coś, bo do was nie trafię!
Piekielna tatrzańska mgła!... Zmęczenie drogą z Warszawy, niewyspanie, doskwierający coraz bardziej głód, ból wytężonych mięśni, sztywniejący od plecaka kark, marznące dłonie, kąśliwe ukłucia lodowatego wiatru .... Wicher i śnieżyca wyciągały z nas cały zapas energii, dręczyły fizycznie. Ale nic tak nie wykańczało psychicznie jak ta mgła. Gęsta, osaczająca zewsząd, ogłupiająca, złowroga, zmieniająca wygląd wszystkiego dookoła. W takiej mgle nie można było mieć żadnej pewności. Znane skały i konfiguracje terenu zaczynały żyć własnym życiem i przybierać nieoczekiwane, mylące kształty. Albo znikały w ogóle, za nieprzeniknionym murem bieli lub ciemności. Mgła dekoncentrowała, zbijała z tropu. Zmęczenie i śnieżyca odbierały siły fizyczne. Mgła dobijała psychicznie, wysysała resztki nadziei, podsuwała koszmarne wizje. Niełatwo było przezwyciężyć taki nastrój.
Wracam do przyjaciół po własnych śladach ledwo widocznych w świetle latarki, zanim śnieg całkiem je zasypie. I te kilka kroków daje mi drobną, ale istotną wskazówkę. Wprawdzie idę po omacku, bardziej wymacując teren nogami, niż go widząc, ale wyczuwam, że jest tu całkiem płasko. Idąc przygięci pod ciężarem plecaków, nie zwróciliśmy uwagi, że teren się zdecydowanie wyrównał, znikła jego pochyłość. Teraz bez plecaka czuję to wyraźnie. Otacza mnie równy, poziomo ułożony śnieg. A zatem, tak czy owak, próg mamy za sobą. Musimy iść do przodu. Jeżeli teren zacznie się znowu podnosić, to będzie znaczyło, że wchodzimy na Miedziane i wtedy trzeba cofnąć się i pójść w lewo w kierunku Przedniego Stawu, a potem wzdłuż brzegu do schroniska. Ależ oczywiście! To całkiem logiczne i jasne.
Zaraz ... zaraz ... Akurat! A jeżeli idąc w górę zaczniemy wchodzić na Świstówkę, albo co gorsza - na Świstową Czubę? Z tego miejsca w każdym kierunku pochyłość zboczy jest podobna. Jak w tej mgle wyznaczyć i utrzymać kierunek, jak rozpoznamy, czy to Świstówka, czy Miedziane? A jeżeli Świstowa Czuba? Tam wystarczy zrobić jeden krok za dużo, by zlecieć na łeb, na szyję w stumetrową przepaść. A gdyby nawet Miedziane, to jak wypatrzymy brzeg Stawu, przy tej widoczności i świeżym śniegu, idealnie wyrównującym zagłębienia terenu? Jeżeli pójdziemy za bardzo w lewo - wejdziemy zbyt głęboko w dolinę i możemy tak iść do rana, o ile wcześniej nie padniemy ze zmęczenia i nie zamarzniemy. A jeżeli wejdziemy na Staw, w tym mleku będziemy po nim chodzić bez końca. Na równej, otwartej przestrzeni traci się orientację i w efekcie, po jakimś czasie zaczyna błądzenie w kółko.