Zdecydowaliśmy się na wariant pierwszy. Słońce skręciło już za góry, próg zaczynał chować się w cieniu, śnieg powoli podmarzał. Przejście tym trawersem zapowiadało się najszybciej i pozwalało oddalić się od tych nieciekawie prezentujących się lawiniastych nawisów. Ruszyliśmy, znajdując jedną dobrą stronę w tej niesamowitej ilości śniegu, jego gruba warstwa przydusiła do ziemi kosodrzewinę. Gdyby nie to, stok byłby nie do pokonania, plątanina sprężynujących gałęzi uwięziłaby nas od razu niczym macki ośmiornicy.
Ale i tak już pierwsze kroki potwierdziły wstępne przekonanie, że z łatwego latem szlaku turystycznego - takiego, co to można po nim w szpileczkach i w lakierkach - zrobiło się podejście, ... hmm, prawie taternickie, choć słowo to brzmi śmiesznie w odniesieniu do terenu uznawanego powszechnie za bardziej niż banalnie łatwy.
Śnieg zapadał się przy każdym kroku. Raz po raz lądowaliśmy w dziurach do połowy uda; wyciąganie nóg z tych zapadlin z plecakiem na grzbiecie nastręczało spore trudności. Nie byłoby to proste w równym terenie, a tu jeszcze dochodziła stromizna stoku. Plecak chybotał się i ciągnął w tył. Wywrotki były nie tyle groźne, co męczące. Zaliczyliśmy je chyba wszyscy po kilkanaście razy. Podniesienie się z obciążeniem, w śniegu usuwającym się spod nóg, wymagało dużego wysiłku. Przeszliśmy może trzydzieści, może czterdzieści metrów w górę, a pot ściekał nam po plecach i po twarzach. Pozostawało jeszcze ponad sto metrów podejścia.
Wyszliśmy już całkiem z regla, wierzchołki jarzębin i smreków chwiały się nisko w dole. Stanęliśmy teraz na zupełnie otwartej przestrzeni i poczuliśmy pierwsze silne podmuchy wiatru. Duło całkiem zdrowo. Szliśmy mocno pochyleni do przodu, by nie dać się przewrócić. Mroźny wiatr ściął górną warstwę śniegu i zbocze zaczęło przypominać tor saneczkowy. Wywrotka groziła tu niekontrolowanym ślizgiem w dół po stoku aż do dna doliny i kąpielą w lodowatym strumieniu, połączoną z niemiłą akupresurą na jego kamieniach.
Kolejnych dwadzieścia metrów. Mozolnie. Powoli, z ogromnym wysiłkiem. Wiatr smaga po twarzy kłującymi od mrozu biczami, szarpie kapturem kurtki, który już dawno zsunął się z głowy. Poprawianie go jest bezcelowe, wiatr natychmiast zwiewa go ponownie. Nogi grzęzną wciąż po kolana w zapadającym się śniegu. Kiedy wyciągam stopę, zmrożona wiatrem skorupa szreni przytrzymuje i więzi but. Trzeba szarpać. Dodatkowy wysiłek. Następny krok. Zapada się druga noga. Powtórka czynności. I jeszcze raz. I znowu. Przy każdym szarpnięciu nogą chwieję się, z trudem utrzymując równowagę na pochyłości stoku, pod naporem wiatru z jednej strony i z drugiej - plecaka, ciągnącego w dół i w tył. Rękawice przemokły od ciągłego podpierania się w śniegu. Ręce zaczynają marznąć, palce sztywnieją.
Dosyć. Tak się dalej nie da. Po cholerę w końcu taszczę przy plecaku ten czekan? Dynda tam w tej chwili całkiem bez sensu, już dawno powinien tkwić w śniegu. Trzymając teraz czekan w ręku, myślę o Arku, dziękując mu w duszy. Pewnie nie przewidywał, że sięgnę po jego sprzęt w tak łatwym miejscu. Łatwym?... No nie, dziś tu wcale nie jest łatwo!
Jesteśmy w połowie zbocza. Stoję w wykroku, z trudem utrzymując równowagę pod uderzeniami wiatru. Plecak ciąży już teraz niemiłosiernie. Wbijam czekan w śnieg. Początkowo wchodzi jak w mąkę, ale w końcu zatrzymuje się. Nie wiem, czy trafił na skały czy na grubą gałąź kosówki, może na stwardniały śnieg, może na grudę lodu. Ale tkwi w miarę stabilnie, wbity prawie po ostrze. Mam trzy pewne punkty podparcia i wreszcie mogę się spokojnie rozejrzeć i odwrócić do towarzyszy. Wołam do idących za mną i przede mną, przekrzykując ryk wiatru:
- Poczekajcie! Przetoruję wam drogę. Idźcie po moich śladach.
W odpowiedzi słyszę głos Tadka:
- Słuchaj, ja mam dość. Nie daję już rady. Może wrócimy do Roztoki. Jest późno. Nie dojdziemy za dnia. A po ciemku będzie jeszcze gorzej.
- Może rzeczywiście zastanówmy się, co dalej, bo zaczyna to wszystko zapowiadać się nie najciekawiej - delikatnie sugeruje Magda.
Zbyszek zatrzymał się jakieś pięć metrów przede mną, idzie pierwszy, lekko z boku, by w razie upadku nie polecieć na idących poniżej. Ma najwięcej z nas sił, świetną kondycję. On jeden z nas nie gnuśnieje w Warszawie. Znajduje czas na tenis, pływanie, siłownię. Tatry zna nieźle, tu - w Dolinie Pięciu Stawów jest piąty może szósty raz, a i zimą nie po raz pierwszy, nie licząc pobytów narciarskich, wypełnionych szusowaniem po stokach Kasprowego. Zresztą, zimowe Tatry pasjonują go nie tylko narciarsko. Zobaczył je po raz pierwszy jeszcze na studiach, kilka lat temu i od razu połknął bakcyla. Woła do Tadka i Magdy, idących za mną:
- Nie marudźcie! Jesteśmy już prawie na miejscu. Przecież schronisko jest zaraz za tym progiem. Bliżej tu niż do Roztoki. Godzinka i jesteśmy na miejscu. A tam ciepełko i kolacyjka. I szarlotka. Mniam, mniam, już czuję, jak pachnie! Prawda, Agnisiu, mam rację, zgadzasz się ze mną? Zjadłabyś szarlotki, no nie?
Agnieszka, stojąca kilka kroków poniżej Zbyszka, uśmiecha się i milczy. Ale po jej minie widać, że pomysł powrotu do Roztoki nie za bardzo przypadł jej do gustu. Tatry jej nie obce i nie straszne. Widziała je już w różnej scenerii i w każdej chyba pogodzie. Od kilku lat spędza tu każdą wolną chwilę.
- Zaraz będzie ciemno. Pozabijamy się tu po ciemku. - Tadek nie daje za wygraną. Magda patrzy to na Tadka, to na Zbyszka, to na mnie. Na razie nie odzywa się. Znając jej matematyczną naturę, wiem, że w tej chwili przelicza wszystkie za i przeciw. Jej zdanie może okazać się decydujące.
Widząc, że spójność grupy zaczyna się łamać, krzyczę w dół:
- Z powrotem do Roztoki mamy stąd prawie dwie godziny. I też nie zdążymy za dnia. A szlak cały czas przez las, zwłaszcza ostatni kawałek, na zejściu od Wodogrzmotów - wybitnie ciemny. Latarki nie na wiele się zdadzą, nie wytrzymają ponad dwie godziny. A to twoje "bździdło", Tadzik, to w ogóle do niczego się nie nadaje.
- Ja wolałbym wrócić. Ale sam nie pójdę, bo to bez sensu. Przyjechaliśmy razem, więc albo idziemy razem dalej, albo razem wracamy.
- O! To pierwsze rozsądne słowa, jakie dziś szanowny pan raczył wypowiedzieć - przygaduje Zbyszek.
- Zbyszek chce iść do Pięciu - przytaczam deklarację kolegi jako pierwszy argument. - Ja też. I przypuszczam, że Agnieszka także.
- No, Agnieszka jeszcze się nie wypowiedziała. Magda też nie. Proponuję głosowanie - nie ustępuje Tadek.
- Wprawdzie, moim zdaniem, głosowanie w tym przypadku jest całkowicie bez sensu, bo należy wybrać rozwiązanie rozsądniejsze - zastanawiam się na głos - ale jeżeli się przy tym upierasz, to głosujmy.
Jest faktycznie późno. Dochodzi 16.00. Za niecałą godzinę zacznie się ściemniać. Pogoda rzeczywiście niepewna. Ale schronisko w Pięciu Stawach już tak blisko. Ciepły posiłek. Szarlotka. A do Roztoki teraz już dość daleko. I było tam jakoś tak mało przyjemnie. Głosujemy. 4:1 na korzyść Pięciu Stawów. A zatem w matematycznych rozważaniach Magdy musiały przeważyć argumenty "za". Cieszy mnie ten wynik. Powrót do Roztoki wcale mnie nie zachwycał. Dodatkowe 3 godziny marszu, gdy możemy być w schronisku za godzinę. Jesteśmy już w drodze ponad trzydzieści godzin, licząc od Warszawy. A od pięciu godzin, z krótkimi przerwami, taszczymy te piekielne wory na plecach. Jaką mam ochotę ciepnąć wreszcie plecakiem o podłogę schroniska. Nieść go jeszcze kilka godzin? Nie! Wszystkie mięśnie moich pleców buntują się stanowczo przeciw takiej decyzji.
A poza tym ... Wycofać się przy pierwszej trudności?! Skapitulować prawie bez walki, w niezbyt trudnym, w gruncie rzeczy, terenie? Prawda, że warunki pogodowe pogarszają sprawę, ale nie jest znowu jeszcze aż tak fatalnie, a wygodny fotel i ciepłe kapcie to ja mam w domu w Warszawie. Można było się stamtąd nie ruszać. Przyjeżdżając w Tatry zakłada się z góry wysiłek i niewygodę, porcję emocji i adrenaliny, okazję do sprawdzenia siebie.
Idziemy. Chociaż wiatr duje z niezmienną siłą, teraz idzie nam jakoś lepiej. Złapaliśmy drugi oddech. Może podziałało te kilka minut odpoczynku, a może po prostu zmieniło się nasze nastawienie. Do tej pory odbywaliśmy idylliczną wycieczkę. Teraz wiemy, że przestało być łatwo i że trzeba wziąć się w garść.
Kolejne dziesięć metrów, dwadzieścia, trzydzieści ... Przeszliśmy już dwie trzecie zbocza. Zaczyna szarzeć. Wiatr przybiera na sile. Wyje, huczy, świszczy, podrywa śnieg spod nóg i ciska nim z całej siły w twarz. Uderzenie lodowatych igiełek. Ścieram śnieg ręką. Nie na wiele się to zdaje. Za chwilę wiatr traktuje mnie ponownie w ten sam sposób. W powietrzu nad nami zaczynają wirować pierwsze płatki śniegu. Najpierw małe, potem większe. Z minuty na minutę jest ich coraz więcej. Jakby ktoś rozsypał w przestrzeni miliardy konfetti. Zwariowana karuzela śnieżynek. A może raczej diabelski młyn?