Na peronie w Zakopanem pustki, poza nami zaledwie kilka osób wysiada z pociągu. Początek kwietnia, środek tygodnia, za kilka dni Wielkanoc i wtedy miasto zaroi się tłumami świątecznych gości. Na razie jednak panują błoga cisza i spokój. Tatry witają nas kilkustopniowym mrozem i przepiękną pogodą. Jest wcześnie rano, ale czasu nie za wiele, gdyż - ambitnie, zmuszeni ograniczeniem dni wyrwanych miejskim sprawom, planujemy jeszcze dziś dotrzeć do Pięciu Stawów.
Godzina autobusem na Łysą Polanę, a stamtąd czterdzieści minut, no, może godzinka ośnieżoną szosą do Wodogrzmotów Mickiewicza. Tam obowiązkowy rzut oka z mostku na wodospad i na przełom Roztoki. Chwila przerwy i podziwiania widoków. Stąd jeszcze w górę przez las - do progu Doliny Pięciu Stawów, a tam to już prawie jak w schronisku.
- Przestańcie się wreszcie gapić na ten potok, szkoda czasu! I tak niewiele widać spod śniegu.
- Czego się wściekasz? Pięć minut nas nie zbawi.
- Jeśli mogę wybierać - to wolę się pogapić na śnieg na Przednim Stawie z tarasu schroniska. Jak Litworowy będziemy już mieć za sobą!
Zarzucamy worki na plecy i w górę. Wprawdzie szlak znany i łatwy, ale zawsze to kawałek drogi i jednak zima. Na progu może być różnie, może trzeba będzie iść inną drogą, jak w Litworowym Żlebie będzie zbyt lawiniasto. To może zająć trochę czasu.
My, stare wygi tatrzańskie, nie braliśmy wcale pod uwagę nocy spędzonej w kucki w pociągu, ani braku kondycji po paromiesięcznym siedzeniu za biurkami, nie mówiąc już o tych kilku latkach więcej w metryce, które raczej nie wpłynęły dodatnio na poziom naszych sił fizycznych. Cóż z tego? Mało to razy o różnych porach roku pruło się prosto z pociągu do Murowańca czy Morskiego Oka, a bywało, że i do Pięciu Stawów? Trzeba się będzie może ździebko wysilić, ale co tam! Tęsknota za Doliną Pięciu Stawów, najukochańszym miejscem w Tatrach, dodawała skrzydeł. Ten nadmierny optymizm miał się na nas zemścić już niebawem.
Droga przez las była przyjemna. Podejście łagodne, ścieżka wyraźnie wydeptana. Drzewa osłaniały od podmuchów chłodu. Czyżby wiatr zaczynał przybierać na sile? To pewnie tylko złudzenie, chyba potok tak szumi, szukając drogi między kamieniami, bryłami lodu i stwardniałego śniegu.
Wyszliśmy na polankę nad potokiem, mniej więcej w połowie drogi od Wodogrzmotów Mickiewicza pod próg Doliny Pięciu Stawów, przy starym szałasie, prawie całkiem już zrujnowanym. Za czasów Chałubińskiego i Sabały było to miejsce długich popasów, często z muzyką. Teraz rzadko kto przystaje tu na dłużej. Najwyżej łyk herbaty, krótki zrzut plecaka na ziemię dla rozprostowania pleców i za pięć minut dalej w górę. Tak też i my się zachowaliśmy. Wyszliśmy wreszcie z lasu, więc zadarliśmy głowy, żeby popatrzeć na dzikie stoki Wołoszynu, do dziś będące ostoją zwierzyny, nie niepokojonej przez człowieka. To ścisły rezerwat, nie prowadzą tędy żadne szlaki turystyczne, taternicy nie widzą tam nic godnego uwagi w zboczach porosłych smrekami, bukami i kosówką, preferując ostre turnie nad Morskim Okiem i ponad Doliną Pięciu Stawów. Toteż spokojnie mieszkają tu rysie i niedźwiedzie, budują gniazda orły, świstaki ryją swoje nory w ziemi, kozice uprawiają harce po skałach.
Obserwując tak lesiste stoki Wołoszynu, z nadzieją na wypatrzenie jakiegoś stadka kozic, mimochodem spojrzeliśmy w rozpościerające się nad granią niebo. Od rana bezchmurnie lazurowe i bezwstydnie oślepiające słońcem, teraz przybrało barwę rozmąconego z wodą mleka. Cienka warstwa chmur zasnuwała nieboskłon coraz dokładniej, zmieniając kolor na szary, ciemnoszary, siny, wreszcie miejscami sino granatowy. Wiatr wyraźnie przybierał na sile. Gałęzie świerków na Wołoszynie kołysały się jak metronom.
- Po czorta siedzimy tu bez potrzeby. Zbierajmy się. Trzeba się spieszyć, bo na progu pewnie już nieźle duje. Musimy zdążyć do schroniska przed załamaniem pogody.
- Spokojnie, dopiero się zbierają chmury.
- Wiesz, że w Tatrach pogoda potrafi się zmieniać błyskawicznie o każdej porze roku, a zwłaszcza zimą.
- Dobrze, już dobrze, daruj sobie tę dydaktykę, wszyscy to wiemy. Już idziemy.
Trzeba się spieszyć... Fakt. Ale łatwiej było to powiedzieć niż wykonać. Teraz właśnie, po tej chwili odpoczynku i rozluźnienia, zaczęło z nas wyłazić zmęczenie podróżą, niewyspanie. Zaczynał dawać o sobie brak kondycji i treningu. Plecaki ciążyły coraz bardziej. Zwiotczałe za biurkami mięśnie nie chciały poruszać się szybciej. Po mniej więcej trzydziestu minutach wyszliśmy wreszcie nad granicę górnego regla. Pojawiły się pierwsze, ledwo wystające nad śnieg kępy kosówki. Staliśmy u stóp progu, który górne, skaliste piętro doliny potoku Roztoka, zwane Doliną Pięciu Stawów, odcinał od jej dolnej, zalesionej części.
Z tego właśnie progu, nieco dalej, spada z wysokości kilkudziesięciu metrów Siklawa, najwyższy i największy wodospad tatrzański. W gorące dni letnie ciurka leniwie po skałach, sznureczkami błyszczących w słońcu kropli. Ale późną wiosną, gdy masy topniejącego śniegu zasilają stawy i potok, Siklawa wali w dół tonami wody, z nieokiełznaną gwałtownością zalewając całą szerokość zbocza, po którym spływa, grzmiąc, rycząc i hucząc, zraszając dolinę niczym gigantyczny prysznic. Krople rozpryskanej o skały wody unoszą się w powietrzu w odległości dwustu, trzystu metrów od wodospadu. Jest to widok tak wspaniały, że dla niego jednego warto wtedy przyjechać w Tatry. Teraz jednak Siklawa drzemała, pod śnieżno-lodową pierzyną, odpoczywała, zbierając siły przed zbliżającym się, wiosennym atakiem furii.
- O, mamo! Ale numer! Popatrzcie tylko!
- Fiu, fiu, całkiem nieźle! Ale widok!
- No, no! Niech to licho! Tego bym się tu nie spodziewał!
- Jak to tutaj tak wygląda, to co będzie dalej?
Nasze zachwyty i zaskoczenie spowodował widok, który ujrzeliśmy po wyjściu z regla. Zatrzymaliśmy się właśnie na pierwszych metrach tego progu i staliśmy patrząc jak urzeczeni. Niejeden z turystów, którzy latem z łatwością przemierzali szlak do Pięciu Stawów przez Dolinę Roztoki, gdy znajdzie się w tym miejscu po raz pierwszy w scenerii zimowej, przystaje z oszołomieniem. Ale teraz osłupiałby ze zdziwienia. Widok tak odmienny od znanego latem roztaczał się przed oczami.
Zimą znikają pod śniegiem piętra kosówki, tarasy skalne, żleby i grzędy, latem wyróżniające się wyraziście i tworzące złożony, rozczłonkowany krajobraz tej okolicy. Zimą wszystko przykrywa przynajmniej metrowa warstwa bieli, wyrównująca całkowicie pomniejsze nierówności terenu. Gdzieniegdzie wyzierają gałęzie kosówki i samotne występy skalne. Zielono znakowany szlak turystyczny używany latem, zimą rzecz jasna zupełnie zasypany. Zresztą o tej porze roku jest i tak całkowicie nieprzydatny, gdyż prowadzi koło Siklawy, przez miejsca wybitnie lawiniaste. Zimą chodzi się przez próg, drogą nieco pokrywającą się z letnim czarnym szlakiem, lekkim trawersem w prawo i dalej w górę - prawie pod stopnie schroniska - często Litworowym Żlebem, zwykle średnio ośnieżonym i uznawanym, podobnie jak Zawrat, za mało lawiniasty. Na progu przeważnie trafia się na śnieg uleżały i stwardniały, a w żlebie, zmrożony i ubity, w którym butami w miarę łatwo wyrąbuje się stopnie i wchodzi po nich jak po schodach. Tak bywa zwykle. To widok znany i łazików tatrzańskich nie dziwi. Toteż naszego urzeczenia nie wywołała zimowa sceneria, znana i widziana nie po raz pierwszy, ale jej zdecydowana odmienność od przewidywanej normy.
Tym razem oczom naszym ukazała się jednolita, biała równia pochyła o nachyleniu ponad 45°, zasypana tonami lekkiego, puszystego, zupełnie świeżego śniegu, który spadł zapewne w nocy. Nie dosyć, że był bardzo słabo związany z podłożem, to jeszcze w dodatku rozmiękły od całodziennego słońca. Kosówki, skał - ani śladu. Ponad głowami tylko biel, biel i biel. Żleb zasypany całkowicie, zaznaczało go zaledwie niewielkie wklęśnięcie terenu. Śnieg niemal wisiał w powietrzu, puchnąc od wilgoci, przygotowując się do zejścia w dolinę potężną lawiną. Dziś pogoda była piękna, ale widać przez ostatnie dni musiało tu nieźle "kurzyć", przeszła pewnie niejedna wiosenna śnieżyca.
- Droga przez Litworowy Żleb wykluczona. W każdej chwili może wyjechać. Idziemy prosto pod Kopę i tam przetrawersujemy w prawo. - stwierdzam beznamiętnie. Miało to zabrzmieć jak hasło do ataku, ale chyba mi nie wyszło. Patrzę na zwały śniegu ponad nami i minę mam chyba nietęgą.
- Ale tu wszędzie jest diabelnie lawiniasto, przydałaby się jakaś asekuracja, a my nie mamy nawet kawałka liny. - Tadek, jak zwykle ma wątpliwości i świetne pomysły. - Ty masz chociaż czekan, a my tylko ręce.
- Co ja ci na to poradzę? Zawsze musisz marudzić. Jakoś musimy przebrnąć ten próg. Jak polecisz z lawiną, to lina ci nic nie pomoże! A dla czekana to ja tu na razie nie widzę żadnego zastosowania. W świeżym puchu i tak się nie utrzyma.
- Nie ma co filozofować, trzeba brać się ostro do roboty. Idę pierwszy - Zbyszek przedkłada czyny nad słowa - zapowiada się niezła zabawa, ale łatwe to chyba nie będzie.
- Ty to nazywasz zabawą? Może dla ciebie to i zabawne, ale ja czarno widzę to podejście - narzeka dalej Tadek.
- Jakoś nie mogę sobie przypomnieć, żebyś ty kiedyś coś widział w jasnych barwach - docina mu Zbyszek. - Zamiast marudzić, rusz tyłek i zacznij podchodzić!
- Przyszedłem tu z własnej woli i wiem, co mam robić. Nie musisz mną dyrygować!
- Przestańcie się podgryzać, do jasnej anielki! Te wasze wieczne spory są nie do wytrzymania - niecierpliwi się Agnieszka.
Nerwowość Tadzika powoli zaczynała się udzielać wszystkim. Plany relaksowego powłóczenia się po zimowych Tatrach, snute w Warszawie i jeszcze w Zakopanem w konfrontacji z rzeczywistością zmieniały się na mniej optymistyczne. Jasne stało się, że podejście będzie trudne. Pozostawało nam iść niemal pionowo w górę, wprost w kierunku Kopy i spróbować strawersować zbocze u jej stóp, mniej więcej równo z czarnym szlakiem turystycznym, prowadzącym od schroniska. W tych warunkach, przy lawiniastym śniegu to też nie było ani zbyt proste, ani bezpieczne, ale wybór tej drogi zakładał, że w cieniu Kopy śnieg będzie bardziej zmrożony i stabilny. Optymalnie i najbezpieczniej byłoby obejść Kopę z tyłu, od strony Miedzianego i później skręcić w dół do Przedniego Stawu i wzdłuż jego brzegów dojść do schroniska. Obejście to jednak znacznie wydłużało czas podejścia i mogliśmy zapomnieć o dotarciu na miejsce przed zmierzchem. W każdym wariancie niepokoiła obwieszona nawisami śnieżnymi grzęda po lewej stronie progu, usytuowana równolegle do naszej drogi prawie na całej długości podejścia. Ta grzęda z samego charakteru swojego ukształtowania powinna być wolna od lawin, a jednak dzisiaj i tam wisiały czapy śnieżne i gotowały się do rychłego sfrunięcia w dolinę. Wprawdzie nasza trasa przebiegać miała jakieś sto metrów na prawo, ale wszyscy zdawali sobie sprawę, że podmuch ewentualnej lawiny po prostu zmiecie nas ze stoku.