Nadszedł wreszcie dzień wymarszu. Jak się łatwo domyślić wszystko w pierwszym dniu przebiegało bez niespodzianek. No, może tylko pewne problemy z właściwym wykorzystywaniem sprzętu miała Oleńka. Zwłaszcza raki – wyginające stawy skokowe jako, że poruszano się głownie trawersami przy nieuniknionej konieczności obejścia grani.
Pogoda była właściwa. Lekki mróz, mało śniegu i tylko to silne – jak na listopad – oblodzenie. Najgroźniejszy wróg chodzących zimowymi graniami – nawisy, dopiero znajdowały się w stanie tworzenia.
Sielanka.
Ona uspokaja, wycisza, daje poczucie nieomal absolutnego bezpieczeństwa. . . . . . a w konsekwencji . . . . . . . Ale nie uprzedzajmy faktów.
Zbliżał się nieuchronnie wieczór. Właśnie dotarli do Tomanowej Przełęczy, a więc mieli już za sobą jeden z najtrudniejszych odcinków całej trasy: zejście granią z Ciemniaka.
Pozwolę sobie na małą introspekcję. To przecież tam właśnie – pięć lat później – poleciał z nawisem znany himalaista – Artur H. Nie pomogło towarzystwo równie „wielkiego” Piotra P.
Ale wróćmy w czasy nas interesujące.
Nastał dzień. Kolejny, po zimowym biwaku, nigdy nie jest już tak lajtowy. Zmęczenie nie znika całkowicie. Jednym słowem – kryzys.. Ale to dla nich normalne. W końcu to początek sezonu, za chwilę wyjdzie słońce i znowu będzie jak wczoraj.
Ale nie było.
Kolejne odcinki znanej grani, kolejne szczyty i przełęcze, a z każdą godziną coraz wolniej, coraz mniej radośnie, Jedynym pocieszeniem to widoczny już jak na dłoni Błyszcz. A potem tylko w dół – do ludzi.
Podchodząc pod Kamienistą nagła zmiana planów – ominiemy wierzchołek i przetrawersujemy z grani wschodniej na zachodnią po północnym stoku. Ścieżka znana, często używana okazała się końcem szczęścia
(Śmierć była już tuż, tuż – ale co to? – najwyraźniej zmieniła zainteresowania)..
|