Zamiast wstępu.
Wielkie tatrzańskie dramaty, któż o nich nie słyszał? Każdy oczywiście. Od nich zaczynano przeważnie górskie lektury. Czy odeszły w przeszłość, czy nam spowszedniały? A może już po prostu się nie wydarzają? Nic bardziej mylnego.
Górska śmierć to sekundy. Ale historia, którą postanowiłem Wam opowiedzieć ma „fabułę”, ma dramaturgię i jest nieznana. Garstka ludzi nosi ją w życzliwej pamięci i głęboko w sercach. Nawet w kronikach Pogotowia zapisano zaledwie kilka faktów. Żadnych szczegółów. Ja je znam , chcecie – to posłuchajcie.
* * *
Jest rok 2003. On – bo tak będziemy Go nazywać, jest młodym, zaledwie 22-letnim pasjonatem Tatr, taternictwa i wszystkiego co się z tym wiąże. Został właśnie niedawno nowym prezesem jednego ze znanych w środowisku klubów alpinistyczny. Wybrany przez - z reguły - znacznie starszych od siebie członków, moich ,po części, przyjaciół.
To sprawia, że w dalszym toku opowieści nie mogę postawić się całkowicie poza głównym nurtem zdarzeń, chociaż bardzo bym chciał cofnąć czas i uniknąć czegoś, co sam uważam za niewłaściwą sugestię, mocno uwierającą moją psychikę.
Nadchodzi sezon zimowy. Wszyscy zaczynają przygotowania. On i jego bliski przyjaciel również. Na początek kondycja. Pada propozycja: grań Tatr Zachodnich od Kasprowego po np. Raczkową Przełecz. Jest decyzja, postanawiają iść. Na krótko przed terminem Przyjaciel, sam postawiony w kłopotliwej sytuacji, czyni propozycję: czy zgodzisz się aby towarzyszyła nam Oleńka? To sympatia pytającego. „On” ją świetnie zna i lubi, Zdaje sobie sprawę z pewnych nieuniknionych komplikacji, ale prośbie ulega.
(Śmierć zrobiła w jego stronę pierwszy krok)
cdn...
|