10 metrów do życia
Do dziś trudno też uwierzyć, jak doświadczeni turyści mogli umrzeć tuż obok schroniska. 22 marca 1976 r. mężczyzna i kobieta opuścili Roztokę, zawiadamiając, że idą do Pięciu Stawów. Zimą ta droga zajmuje do czterech godzin, ale padał śnieg, wiało, więc odradzano im wycieczkę. Jednak poszli. Po południu następnego dnia, 10 m od drzwi schroniska, natrafiono na zwłoki kobiety, mężczyzna leżał nieco dalej. Pokonali całą trasę, ale nie zdołali znaleźć schroniska, być może błądzili niemal do rana, aż stracili siły i zmarli z wyczerpania.
Kilka miesięcy później, pod koniec września, wracałem z kolegą i koleżanką do Pięciu Stawów z Morskiego Oka. Zbliżał się wieczór, byliśmy zmęczeni po wejściu na Mnicha, nikt z nas nie miał latarki. Ratownicy w Morskim Oku dali nam więc pochodnie. Gdy spałem już w Pięciu Stawach, zaświecono mi w twarz, wypytano, czy ja to jestem ja i czy pozostała dwójka też doszła, bo dzwoniono z Morskiego Oka. Gdyby taki sam telefon wykonano w marcu z Roztoki, gdyby wieczorem ktoś z Pięciu Stawów wyszedł i poszukał dwójki turystów, zapewne by przeżyli.
Samotne godziny
Trudno jednoznacznie orzec, co mogło być przyczyną wypadku 55-letniego Jerzego Hirszowskiego, znakomitego instruktora i wspinacza oraz trojga 19- i 20-letnich taterników, jego uczniów. 4 września 1992 r. poszli na wschodnią ścianę Mięguszowieckiego (2438 m). Po południu załamała się pogoda, żaden ze wspinaczy nie wrócił. - Zaczęliśmy ich szukać następnego dnia, patrol taterników słyszał ze ściany głos dziewczyny wołającej o pomoc. Akcja była bardzo trudna, w górze panowała pełna zima - opowiada Adam Marasek.
Ciało taterniczki zauważono ze śmigłowca, wysoko w ścianie, 8 września. Na zwłoki następnej dziewczyny, chłopaka oraz Jerzego Hirszowskiego ratownicy natrafili dzień później u podnóża ściany. Zapewne instruktor pod wieczór 4 września uznał, że przy takiej pogodzie wejście na szczyt jest niemożliwe i polecił zjechać na linach. W zapadającym zmroku i mrozie Hirszowski mógł niedokładnie założyć stanowisko zjazdowe - i spadł, strącając dwoje wspinaczy. Kilkaset metrów wyżej została samotna dziewczyna, bez liny, umierająca przez parę dni.
W tatrzańskich ścianach częściej, niż mogłoby się wydawać, dochodzi do tragedii spowodowanych potrąceniem. 25 lat temu, 12 sierpnia, dwóch młodych taterników atakowało bez asekuracji południową ścianę Zamarłej (2179 m), ich popisy obserwowała z dołu dziewczyna. Wspinacz idący wyżej spadł, zawadzając o swego kolegę. Obaj zginęli. Dziewczyna, która była z nimi, opowiedziała mi o tym wypadku parę lat później, spotkałem ją w schronisku na Hali Szrenickiej, gdzie dyżurowała w GOPR. Wkrótce potem - jakieś fatum? - utonęła w jeziorze na drugim końcu Polski.
W sandałach i z parasolem
Bodaj najszerszą dyskusję wywołał wypadek na Żabiej Lalce, 12 sierpnia 1973 r. Wspinał się tam aż sześcioosobowy zespół prowadzony przez bardzo dobrego taternika, 27-letniego Tadeusza Gibińskiego. Prowadzący był już blisko szczytu, w łatwym terenie (I stopień trudności), gdy raptem z niewiadomych przyczyn runął w dół. Idąca za nim dziewczyna nie zdołała utrzymać go na linie, miała ręce przecięte do kości, kiedy ją znaleziono. Ona również odpadła, pociągając trzeciego wspinacza. Dopiero hak czwartego taternika wytrzymał szarpnięcie. Dzięki temu zginęła "tylko" pierwsza trójka.
Ówczesne media zarzuciły taternikom lekceważenie gór i nonszalancję. Pisano, że prowadzący wspinał się w sandałach i z parasolem. Może również dlatego, że był on synem wybitnego naukowca, kardiologa prof. Kornela Gibińskiego, Klub Wysokogórski powołał specjalną komisję do zbadania przyczyn wypadku (nie sformułowała jednoznacznych wniosków). - Syn był zaawansowanym wspinaczem, chodził po Kaukazie i Alpach. Nikt nie rozumiał, dlaczego odpadł. Nie wiem, czy wspinał się w sandałach. Pływałem akurat na kajakach; gdy przyjechałem do Zakopanego, było już dawno po wszystkim. Mógł mieć parasol w plecaku, dzień był burzowy - wspomina dziś 90-letni prof. Kornel Gibiński.
Członek komisji, wieloletni prezes Polskiego Związku Alpinizmu, historyk prof. Andrzej Paczkowski, mówi, że środowisko podjęło próbę obrony. - Panowały wówczas nastroje w rodzaju: zakazać, wyrzucić, to kapliczka straceńców. Znaleźliśmy więc nawet zagraniczny katalog sprzętu alpinistycznego, gdzie były parasole dla wspinaczy. Oczywiste jednak, że gór lekceważyć nie wolno - podkreśla.