To zdarzyło się w połowie lipca 1993 r. Środek lata, młode małżeństwo wychodzi na wycieczkę z Chochołowskiej - i przepada. Psuje się pogoda, GOPR rusza na poszukiwania. Już na Słowacji ratownicy odnajdują mężczyznę, po trzech dniach od wyjścia ze schroniska. Jest prawie nieprzytomny, nie pamięta, co się stało z żoną. Jej ciało zostaje znalezione czwartego dnia wieczorem. Nie spadli z żadnej ściany, nie odnieśli obrażeń. Kobieta zmarła z wyczerpania. Jak wynikało z urywanych relacji męża, zgubili szlak, zeszli w nieznaną dolinę. Potem popełnili błąd. Zamiast dalej iść doliną, co doprowadziłoby ich do jakichś siedzib ludzkich, zaczęli piąć się znowu w górę. A im byli wyżej, tym mocniej wiał wiatr, coraz szybciej tracili siły. Gdyby potrafili racjonalnie pomyśleć, nie byłoby nieszczęśliwego finału.
Tak jak nie byłoby pewnie jednej z największych tragedii w polskich Tatrach, która zdarzyła się 15 lat temu: młodzi, sprawni ludzie w wieku 20-27 lat, czterech chłopaków i dziewczyna. 15 lutego ruszyli na kilkugodzinną wycieczkę w góry. Wybrali Czerwone Wierchy. Ich łagodne wierzchołki zachęcają do spacerów, pogoda początkowo dopisywała.
Nikt z tej piątki już nie powrócił. Może za późno się zorientowali, że zeszli ze szlaku. Zaczął prószyć śnieg, pojawiły się nerwy, pewnie zapomnieli, że należy spróbować wrócić do ostatniego widzianego znaku lub zapamiętanego miejsca na trasie. A może chcieli, ale nie potrafili odnaleźć właściwych śladów. Przyszła zimna tatrzańska noc, lęk odbierał siły. Po kolei umierali z wyczerpania. Jeden z nich znalazł właściwą drogę, ale zabrakło już sił. - Na jego zwłoki natrafiono 17 lutego, 500 m od schroniska na Kondratowej. To był sygnał, że należy szukać na Czerwonych Wierchach - mówi Adam Marasek, zastępca naczelnika Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego. Trzy dni później znaleziono ciało następnego turysty, po kolejnych trzech dniach, w rejonie Małołączniaka (2096 m) - dziewczynę i chłopaka.
Piątego nie odnaleziono do dziś. Tak jak wielu innych - choćby turysty z NRD, który w czerwcu 1959 r. poszedł na Giewont (1909 m) i przepadł. Wielodniowe poszukiwania nie dały rezultatu. Sądzono nawet, że wybrał wolność w RFN, ale przecież dałby wtedy jakiś znak rodzinie. "Możliwe, że kiedyś to tajemnicze zniknięcie zostanie wyjaśnione, zdarzały się bowiem przypadki, że po wielu latach znajdowano przypadkiem szczątki turysty, który kiedyś zaginął w Tatrach", pisze Michał Jagiełło, alpinista, ratownik, szef Biblioteki Narodowej, w znakomitej książce "Wołanie z gór" poświęconej akcjom GOPR. - Być może tak się już stało. Dwa lata temu na północnej ścianie Giewontu znaleźliśmy szkielet, do którego nikt się nie przyznał, ale pewność dałoby tylko porównanie DNA - dodaje Adam Marasek.