Włóczęgi tatrzańskie
Połowa lipca 1985 roku. Schronisko w Dolinie Pięciu Stawów. Trzy dni temu przyjechaliśmy do Zakopanego. Powłóczyliśmy się trochę po mieście. Potem przez Psią Trawkę - dla odmiany, bo zawsze przez Łysą - ucięliśmy sobie kondycyjny spacerek do Roztoki. Stamtąd wczoraj rano do Pięciu, bez pośpiechu, bo pogoda przepiękna, a czasu pod dostatkiem. Skutek tego leniwego wleczenia się z ciężkimi jak diabli worami dał się niestety przykro odczuć na podejściu pod Siklawą. Wybraliśmy dłuższą drogę, niby to żeby popatrzeć z bliska na wodospad. Tak naprawdę bardziej jednak chodziło o łatwiejsze, mniej strome podejście z plecakami pełnymi zaopatrzenia, ale oczywiście nikt by się do tego nie przyznał. Do Siklawy dotarliśmy w największy skwar, pot lał się ciurkiem po plecach, przed oczami migotały na zmianę czerwone i żółte robaczki świętojańskie. Głód doskwierał porządnie, ale na suche kanapki jakoś nie przychodziła ochota. Woda w bidonach skończyła się z godzinę temu, a Siklawa jak na złość tak wyschła, że nie sposób było się do niej dostać.
Z zaschniętymi gardłami, z burczącymi z głodu żołądkami, dowlekliśmy się wreszcie do schroniska i padliśmy jak nieżywi na kamiennym tarasie przed wejściem. Traf chciał, że na to wszystko wyszedł Jano. Popatrzył na nas z politowaniem, pokiwał głową i powiedział:
- Nie ruszajcie się stąd. Zaraz przyjdę.
Nawet, gdyby tego nie powiedział i tak w tej chwili żadna siła nie podniosłaby nas z tarasu. Jano wrócił po jakichś dziesięciu minutach, niosąc w dłoniach dwa wielkie kubasy.
- Naści, sieroty boże. Pijcie na zdrowie!
Nie znając zawartości kubków, przypuszczając, że to zwykła woda lub zimna herbata, łyknęliśmy po niezłym hauście, nie zwracając z początku uwagi na unoszący się sponad nich znajomy zapach. Prąd przebiegł mnie od stóp do głów. A niech to! Góralska herbatka! Klasyczna miała skład następujący: jedna trzecia mocnej, gorącej herbaty, jedna trzecia soku malinowego (oczywiście z tatrzańskich malin, a jakże, bo najlepszy) i jedna trzecia spirytusu, względnie czystej, gdy nic mocniejszego nie było pod ręką. Jano zaaplikował nam ją w złagodzonej formie, bo w postaci ściśle zgodnej z recepturą chyba by nas dobiła. Był to eksperyment nieco ryzykowny, gdyż reakcje organizmu na alkohol w górach, po zmęczeniu oraz zmianie wysokości i ciśnienia, mogą być katastrofalne. Nas jednak jakoś owa "góralska herbatka" nie wykończyła, a wręcz odwrotnie - w ciągu kilku minut postawiła na nogi.
Być może efekt działania procentów został osłabiony przez wcześniejszy podkład z Zakopanego i przedwczorajszy wieczorny trening w Roztoce. Tu i tam roiło się bowiem od znajomków, a spotkania z nimi jakoś nijak nie mogły obyć się bez flaszki. Nie dawało się od takiej libacji w żaden sposób wymówić, bo byłaby to obraza majestatu, gniew na całe życie i natychmiastowe zerwanie przyjaźni. W dodatku nie szło też opuścić żadnej kolejki, a piło się po góralsku - z jednego kieliszka, który obiegał stół z rąk do rąk i to w ściśle określonym tempie. Gdy tylko ktoś przytrzymywał zbyt długo, po chwili słyszał:
- Nie blokuj szkła, bo trunek się grzeje!
Zupełnie wbrew zdrowemu rozsądkowi i wszelkim przykazaniom medycznym, turystycznym i taternickim odnoszącym się do gór, nastała też moda popijania wieczorem w schroniskach. Nie żeby się zaraz upijać. Chodziło raczej o pozę i luzacki styl. Piło się oczywiście ukradkiem, bo oficjalnie niezbyt to było zgodne z regulaminem schroniska i nie bardzo wypadało z flaszką włazić w oczy kierownictwu. Ale rzecz jasna, taki zakazany owoc pociągał i smakował jeszcze bardziej, przyprawiony szczyptą konspiracji i satysfakcji z łamania przepisów. W obiektach wysokogórskich nie prowadzono wówczas wyszynku alkoholu, zgodnie z obowiązującymi regułami w tej dziedzinie. Zdarzało się wprawdzie tu i ówdzie czasami piwo, zależnie od aktualnych rozporządzeń Zarządu PTTK i Dyrekcji TPN. I na tym kończyło się maksimum możliwości oficjalnych w tej dziedzinie. Amatorzy bardziej ognistych procentów flaszeczki z mocniejszymi trunkami przynosili więc ze sobą, pilnując przez całą drogę, by jakowa krzywda im się nie stała, pieczołowicie opatulone w ręczniki lub swetry wewnątrz plecaka.
Oczywiście nie brakowało na ten temat opowieści i anegdot. Ot, na przykład. Szedł raz Paweł zimą z Zakopanego do Pięciu Stawów przez Zawrat. Na przełęczy ujrzawszy idealne warunki śniegowe i skalne, postanowił "złoić" kawałek Świnicy. Pomysł nie był najmądrzejszy, jako że szedł sam i bez asekuracji - ale wytłumacz to młodemu zakopiańskiemu taternikowi, którego energia rozpierała i który uważał się za znawcę Tatr. Wlazł w ścianę ... i po paru metrach - poleciał. Upadek nie był groźny, a farciarz wylądował w miękkim śniegu. Spadając, zahaczył jednak horolezką o skały. Wygrzebawszy się ze śniegu, nie tyle zadbał o sprawdzenie całości swojej osoby, co o ... zawartość plecaka. Zaniepokojony, rozwiązał go nerwowo i grzebiąc wewnątrz wymacał szybko obły, podłużny kształt - powód owego zaniepokojenia. - Jest, cała! Nie potłukła się!
Później długo jeszcze opowiadano po schroniskach, jak to Paweł podczas samotnej wspinaczki na Świnicy, odpadł ze ściany, poleciał sto metrów albo i więcej, rękę złamał, portki podarł, ale flaszki nie potłukł!