Czwarty dzień ulewy. Kompletna apatia. Po wczorajszym wypadku Radka nikt nie ma ochoty na żarty. Zaglądamy do niego co jakiś czas, sprawdzając jak się czuje. Czekamy na najmniejsze choćby przejaśnienie, by mógł wylądować helikopter GOPR-u. Zakopane już powiadomione, zakazali chłopaka ruszać, bo może mieć uszkodzenia kręgosłupa. Transport drogą lądową - wykluczony. Też czekają na zmianę pogody. "Ważka" przyleci natychmiast, jak tylko choć trochę poprawi się widoczność.
Jano troskliwie opiekuje się Radkiem. Przynosi mu herbatę, podtyka szarlotkę. Nie szczędzi mu jednak kąśliwych uwag na temat lekkomyślności, wytykając chłopakowi młody wiek, brak doświadczenia, umiejętności wspinaczkowych i szczeniackie pomysły. Radek, mimo swego - istotnie młodego wieku (niecałe dwadzieścia lat) - zapowiada się jako taternik całkiem obiecująco i ma już za sobą kilka liczących się dróg. Kpiny Jana, przy całej sympatii, jaką rubasznego żartownisia wszyscy darzyliśmy, nadwerężały jednak mocno Radka ambicję, tym bardziej, że ów niefortunny wypadek nie przysparzał mu chwały. Toteż odcinał się jak mógł.
- Tak, oczywiście, Jano, masz rację, przy tobie to ja jestem kompletny żółtodziób. I choćbym nie wiem jak się starał i tak ci nigdy nie dorównam. Ty masz takie możliwości i predyspozycje, że i sprzęt nie jest ci potrzebny. Słyszałem, że nawet latarki nie musisz nocą używać.
- A pewnie, ja tu znam każdy kamień.
- Nie, nie, to nie to. To dlatego, że stare próchno świeci po ciemku.
- Patrzcie go, jaki mądrala. Ty się o mój wiek nie martw, ja jeszcze twoje wnuki przeżyję - zripostował natychmiast Jano.
Po południu deszcz jakby sfolgował. Po obowiązkowej poobiedniej szarlotce, wyżebranej zresztą z kuchni za frajer, postanowiliśmy przynajmniej wysunąć nosy przed schronisko. Wiatr znacznie przycichł, zrobiło się jakby cieplej. Deszcz siąpił jeszcze, widać było, że z każdą chwilą wyczerpuje swą energię. Wkrótce przestał padać całkiem. Chmury otulające do tej pory szczelnie szarym tumanem całą dolinę, zrzedły nieco i zaczęły się rozstępować. Pojawiły się pierwsze prześwity na niebie i nieśmiało wyłoniły zarysy gór. Nadzieja wstąpiła w zbolałe tatromańskie serca.
Zdecydowaliśmy się na "kondycyjny spacer" pod stoki Koziego Wierchu albo trochę dalej. Godzinka w jedną, godzinka z powrotem. Pogoda wyraźnie się poprawiała. Zanim się zebraliśmy, przyszła wiadomość z Zakopanego, że najdalej za godzinę przyleci helikopter po Radka. Asystujemy więc w transporcie kolegi do ważki. Teraz, gdy wiadomo już, że wszystko idzie ku dobremu i że za dwie godziny chłopak będzie miał porządną opiekę lekarską, nastrój zmienia się na bardziej optymistyczny. Ekspedycja odbywa się przy akompaniamencie żartów, śmiechów i dobrotliwego pokpiwania z niefortunnego taternika. Radek odcina się jak może, ale nie na wiele się to zdaje. Towarzystwo ustaliło jednogłośnie, że trzeba nadać nazwę nowej drodze i nowej trudności tatrzańskiej - KOMIN RADKA KAPELI stał się faktem.
Odstawiamy Radka na lądowisko. Helikopter już czeka. Pechowiec zostaje wniesiony do środka i po chwili odlatuje w stronę Zakopanego, a my udajemy się spacerkiem w głąb doliny, by po czterech dnia podziwiania morskiego krajobrazu, przypomnieć sobie jak wyglądają góry. Przewidywaliśmy najwyżej dwugodzinną przebieżkę, ale zeszło się nam jakoś tak nie wiedzieć kiedy aż do zmroku.
Słysząc potężny huk Siklawy, zeszliśmy do wodospadu, zobaczyć jak prezentuje się po tym czterodniowym potopie. Spodziewaliśmy się niezłego efektu, ale rzeczywistość przerosła nasze oczekiwania. Ciurkająca jeszcze kilka dni temu marnymi sznureczkami wody Siklawa zamieniła się w Niagarę. Staliśmy tam jak urzeczeni, chyba z godzinę, z rozdziawionymi z zachwytu i zdumienia gębami. Ogromna wodna kurtyna zalewała skalny próg, od brzegu do brzegu. Spotężniałe kaskady grzmiały wściekle, pieniły się z furią, roztrzaskiwały o dno wąwozu, zraszając dolinę gigantycznym prysznicem. W powietrzu, na dobre pół kilometra od wodospadu, unosiły się miliardy kropel, wyrzucone z wodnej armaty, podświetlone złoto-fioletowymi promieniami słońca wyłaniającego się spod chmur. Nigdy przedtem, ani potem nie było mi dane oglądać Siklawy w takiej scenerii.
Kiedy wróciliśmy do schroniska było już dobrze po zmierzchu. Upichciliśmy szybko coś do jedzenia i zasiedliśmy do konsumpcji, snując już ambitne plany na dzień jutrzejszy. Około 21.30 ciężkie, okute żelaznymi klamrami wrota schroniska zaskrzypiały, zajęczały i w drzwiach stanął Arek wprawiając nas wszystkich w kompletne osłupienie.
- A skąd żeś ty się tu wziął, u diaska ??!!!
- Trzeba było od razu jechać z wami. Siedziałem w Opolu i cały czas myślałem, że wy już tu, w Tatrach, a ja gnuśnieję w mieście. Przeprosiłem więc dziewczynę, że wyjeżdżam, wsiadłem w pociąg, no i jestem.
- Masz szczęście, że przyszedłeś dopiero dzisiaj. Ominęły cię cztery dni ulewy. Nie masz pojęcia, co się tu działo!
- A wy nie macie pojęcia, co się dzieje na podejściu. Dlatego jestem tak późno. Powódź w wielu miejscach uszkodziła szlak. Siklawa zwariowała. Mostki pozrywane, ale już je naprawiają. W Zakopanem dziś ledwie siąpiło, nie przypuszczałem, że to może aż tak wyglądać tutaj.
Przez następnych kilka dni sprawdzano szlaki i usuwano szkody, liczono straty, mierzono stan wód i obliczano ilość deszczu na centymetr kwadratowy. Po rozpatrzeniu się w całości sytuacji wszystkie tęgie głowy od statystyki, meteorologii i ochrony przyrody zgodnie orzekły, że była to najpotężniejsza ulewa w Tatrach od dwudziestu lat.
Większość szkód dało się naprawić szybko i bez śladu. Tylko szlak z Morskiego Oka do Doliny Pięciu Stawów przez Świstówkę ucierpiał mocno w paru miejscach i został na krótko zamknięty. To właśnie podczas tej powodzi nastąpił obryw sporego kawałka zbocza w pobliżu Głębokiego Żlebu. Ceperska ścieżka spłynęła wraz z drzewami i kosówką. W miejscu, przez które przechodziło się niegdyś niemal z zamkniętymi oczami, na jednym z najłatwiejszych szlaków tatrzańskich, trzeba było założyć klamry i łańcuchy - asekurację dla turystów. Do dziś tkwiące w zboczu żelastwo stanowi pamiątkę po tamtej powodzi. I mimo ubezpieczeń, zdarzyło się tam już kilka wypadków, gdyż szlak nadal ma opinię bardzo łatwego (jakim zresztą ogólnie jest), a wiele osób, korzystających ze starych przewodników, nie ma nawet pojęcia, że jest tam jedno nie całkiem przyjemne miejsce.
Warszawa, luty - kwiecień 2005.