11-latek z Nowego Targu został przygnieciony przez autobus. Groziła mu amputacja kończyn. Szanse na uratowanie nóg oceniam na 10, 20 proc. - mówił prof. Puchała.
Ponad pięć godzin trwała operacja ratująca nogi 11-letniego Mateusza z Nowego Targu. Chłopiec uległ wypadkowi, wracając ze szkoły. Mimo bardzo złych rokowań i pojawiających się zapowiedzi, że jedną ze zmiażdżonych kończyn trzeba będzie amputować, lekarze z krakowskiego Szpitala Uniwersyteckiego w Prokocimiu nie tracili nadziei. Zrobili wszystko, co było w ich mocy, by mały pacjent nie trafił na wózek inwalidzki.
Do tragicznego wypadku doszło tuż przed godziną ósmą rano przy ulicy Kowaniec w Nowym Targu. - Chłopiec wraz z dwoma swoimi kolegami szedł właśnie do szkoły - informuje Roman Kościelniak, zastępca naczelnika sekcji ruchu drogowego Komendy Powiatowej Policji w Nowym Targu.
Od strony dzielnicy Kowaniec w kierunku miasta jechał autobus MZK. Jego kierowca próbował wyhamować, bo jadąca przed nim mazda na austriackich numerach rejestracyjnych zatrzymała się nagle, by przepuścić grupę pieszych. Byli to właśnie koledzy chłopca. 11-latek został na chodniku i to wprost na niego zsunął się po śliskiej nawierzchni autobus.
Kierowca pojazdu nie mogąc wyhamować, spróbował ominąć mazdę. Jelcz wjechał jednak na chodnik, przygniatając nogi chłopca do betonowej podmurówki. Wszyscy pasażerowie opuścili autobus, ale nikt nie miał świadomości, że przy lewym przednim kole znajduje się przygniecione dziecko. Dopiero po chwili zauważono 11-latka.
Rodzina chłopca nie może się otrząsnąć po wypadku.
- Kierowcy jeżdżą tutaj zbyt szybko, sygnalizowaliśmy to już od dawna - mówi Elżbieta Kloch, ciocia Mateusza. - Nie ma tutaj patroli policji. Od dawna domagaliśmy się instalacji progów zwalniających - mówi zdenerwowana. I dodaje, że w tym miejscu wszyscy gnają jak szaleni. Kierowcy, nawet widząc przejście dla pieszych, nie hamują, nie kwapią się do tego, by zwolnić.
Chłopiec natychmiast po wypadku trafił do miejscowego szpitala. Tam jednak zapadła decyzja o przetransportowaniu go helikopterem do krakowskiego Szpitala Uniwersyteckiego w Prokocimiu. Mateusz trafił tam ok. godz. 13. Lekarze określali jego stan jako ciężki, ale stabilny. Na dziecko czekał już zespół siedmiu specjalistów: chirurgów i ortopedów, którzy mieli przeprowadzić operację. Same przygotowania do zabiegu trwały ponad dwie godziny.
- Trzeba było poprawić ogólny stan pacjenta, zrobić badania, zorganizować krew, to są dziesiątki czynności - wyjaśnia prof. Jacek Puchała, który kierował zabiegiem. - Przeprowadziliśmy stabilizację kości - dodaje.
Przed operacją lekarze bardzo niechętnie mówili o rokowaniach. Noga 11-latka na wysokości od kolana do stawu skokowego była kompletnie zmiażdżona. Chłopiec miał duże ubytki skóry i kości, porozrywane mięśnie.
- Część naczyń krwionośnych ocalała, ale główne pnie mogą być uszkodzone - mówił prof. Puchała. - Dopływ krwi do stóp odbywa się drogą oboczną. Mięśnie są w bardzo złym stanie, nie wiadomo, czy będą żywotne.
Jeszcze w czasie operacji prof. Puchała oceniał szanse na uratowanie nóg chłopca na jakieś 10, 20 procent. Jednak to, czy uda się je ocalić i czy będą sprawne, okaże się dopiero w ciągu najbliższych dni.
Prokuratura Rejonowa w Nowym Targu wystąpiła już o zatrzymanie 56-letniego kierowcy autobusu z Rabki-Zdroju. Badania alkomatem potwierdziły, że mężczyzna w chwili wypadku był trzeźwy.
- Będziemy chcieli już dzisiaj postawić kierowcy autobusu zarzut spowodowania wypadku, którego skutkiem są ciężkie obrażenia ciała - informuje Zbigniew Gabryś, zastępca prokuratora rejonowego w Nowym Targu. I dodaje, że za ten czyn mężczyźnie grozi kara pozbawienia wolności do ośmiu lat.
Katarzyna Janiszewska, Józef Słowik