Dziewiąty krzyżyk Stanisława Frączystego "Sokoła".
Mimo dziewiątego krzyżyka na grzbiecie, Stanisław Frączysty trzyma się prosto. Mocne, twarde dłonie to widomy znak, że w swoim życiu roboty się nie bał.
Na lewym przedramieniu został mu jeszcze jeden znak: obozowy numer. Z oświęcimiaków, którzy w 1942 r. dostali się za bramę z napisem "Arbeit macht frei" - jest ich już na Podhalu tylko trzech: doktor Wincenty Galica w Zakopanem, Władysław Szepelak w Bielance i on w Chochołowie.
Tak jak Wincenty Galica królował na kurierskim szlaku w Tatrach, tak on na przerzutowej trasie Kraków - Budapeszt, Budapeszt - Kraków. Przemierzył ją za okupacji 29 razy, przeprowadzając w kierunku południowym kilka grup żołnierzy konspiracji, którym groziło aresztowanie. "Pod jego opieką odbyłem długą drogę z Węgier do Polski" - pisał pułkownik Jan Zientarski, komendant Okręgu Kieleckiego Obozu Polski Walczącej, który miał pod sobą 800 ludzi.
Głaz stojący dziś przy drodze Chochołów - Sucha Hora upamiętnia najsłynniejszy wyczyn z jego okupacyjnej historii: tędy 27 października 1941 r. przeprowadził z powrotem do kraju marszałka Edwarda Rydza-Śmigłego. Ilu ludzi dzięki niemu uniknęło aresztowania - nawet trudno zliczyć. O nazwiska nie pytał - lepiej było za dużo nie wiedzieć. Gdy w 1993 r. odsłaniano ten kamień, żył jeszcze i był przy tym obecny inny człowiek-legenda Tatr czasów wojny: Stanisław Marusarz.
Kamień pochodził z Doliny Chochołowskiej i wpierw postawiony był na granicy, lecz wojskowe władze nie zgodziły się, by tam pozostał. Trzeba go było przenosić ku drodze.
Pamiątek ocalałych z wojennej zawieruchy zostało mu niewiele. Gdy poczuje, że ktoś naprawdę chciałby poznać jego dzieje, wtedy ożywia się, z pamięci - nad podziw i nad wiek sprawnej - dobywa daty, postaci, sytuacje, a z półek w pokoju: całe mnóstwo wycinków, publikacji, spisanych świadectw. Książki, ponieważ je pożyczał, w większości nie wróciły. Buty i mundur po marszałku Rydzu-Śmigłym - też komuś wypożyczone - gdzieś przepadły.
Ale ten list - jego najdroższa pamiątka - jakimś cudem przetrwał. Wysyłał go w czterdziestym drugim z oświęcimskiego obozu do ojca. Na pożółkłym druku nie można było napisać wiele więcej, niż że jest "sehr gut". Takie listy były wówczas dla rodzin jedynym świadectwem, że więzień żyje.
Braci było ich w domu czterech.
Franciszka, którego dom był przystanią kurierów i magazynem przerzucanej broni - gestapo aresztowało dwa tygodnie po Stanisławie Frączystym. Razem trafili na blok i kilkakrotnie razem pracowali. Pod koniec maja 1942 r. - z grupą kilkuset osób, najbardziej podejrzanych - Niemcy zabrali Franciszka do kompanii karnej w Birkenau, gdzie właśnie powstawały baraki. Pracowali tam przy wykopie głównego rowu odwadniającego, głębokiego na 5 metrów, od bramy do krematorium, w błocie po kolana Z ok. 500 ludzi przeniesionych wtedy do Birkenau tylko jeden żyje. Gestapo zabierało spośród nich po 10-15 ludzi i już nie wracali. Szli do gazu. Zwłoki były zakopywane. W takiej wyznaczonej grupie Franciszek Fronczysty (w metryce Franciszka jest taka, odmienna niż reszty rodziny, pisownia nazwiska - przyp. aut.) ze współwięźniami przygotowywał się do ucieczki. Sygnałem miał być koniec pracy. Ale ktoś "wsypał"... Z uciekinierami rozprawiły się niemieckie karabiny. Pozostałych zagazowano w szopie. Wtedy brat zginął - do dziś nie wiadomo, rozstrzelany czy zagazowany.
Karol, młodszy brat Stanisława, w 1926 r. wyemigrował do Kanady. Dziesięć lat później przedostał się do Francji i zaciągnął na ochotnika, gdy w Hiszpanii wybuchła rewolucja. Też zginął.
Gustaw poszedł na Węgry z zamiarem dostania się do Francji. Jednak we wrześniu 1940 r. przez Jugosławię trafił do Afryki. Z Brygadą Strzelców Karpackich, potem Dywizją, przeszedł cały front afrykański. Walczył pod Tobrukiem, potem pod Monte Cassino wraz z II Korpusem gen. Władysława Andersa. Zginął pod Bolonią - w niewyjaśnionych dotąd okolicznościach.
Z tej czwórki przeżył jeden Stanisław.
Gdy marszałek Rydz-Śmigły po ucieczce z internowania w Rumunii w największej tajemnicy przedostał się na Węgry, gdzie osiem miesięcy mieszkał w posiadłości pewnej hrabiny, Stanisław Frączysty już dwa lata wydeptywał swój kurierski chodnik - najpierw nosząc broń, ulotki, pieniądze. Znał wersję, że wódz przez Bułgarię dostał się do Turcji, ale była ona rozpowszechniana tylko dla "zmylenia przeciwnika".
Przerzut marszałka do Polski organizowali płk Jan Zientarski i Julian Piasecki, związani z OPW. Kurier z Chochołowa już wcześniej przeprowadzał kilkunastu ludzi z tego ugrupowania. Tym razem wiedział tylko tyle, że ma przywieźć do kraju kogoś ważnego. Zanim w pałacu hrabiny przedstawili mu tego "profesora" w okularach - myślał nawet, że to będzie Ignacy Mościcki. Rozpoznał marszałka, ale nie zdradził się, że wie, kogo ma przed sobą. Wyjaśnił, którędy będzie wiodła trasa.
Z Budapesztu do granicy jechali pociągiem. Przez Słowację wiózł ich umówiony kierowca okrężnymi drogami aż pod Bratysławę. Do Orawskiego Podzamku, w pobliże polskiej granicy, jechali Doliną Liptowską. Granicę polsko-słowacką Stanisław Frączysty zwykł był przekraczać nocą, a jeśli nie zdążył dotrzeć pod osłoną ciemności - musiał gdzieś przeczekać, bo teren był otwarty.
Z "profesorem" też dotarli do granicy już nieco późno, dlatego następny dzień przesiedzieli u pewnego Słowaka, który wieczorem podwiózł ich bliżej granicy. Był to 27 października 1941 r., spadł już pierwszy śnieg. W niektórych miejscach błoto było po kolana. Granicę przeszli znanym chodnikiem, kierując się do domu Franciszka Fronczystego. Dalej miał ich wieźć zawodowy kierowca z Nowego Targu. W domu brata Stanisław dowiedział się jednak, że w rodzinnej chałupie czeka na niego gestapo.
Trzeba było natychmiast opuścić Chochołów. Przedostali się na drugą stronę wsi i furmanką - na stację w Szaflarach. Tam wsiedli do pociągu Zakopane - Kraków.
Krakowską kwaterą, do której kurier prowadził wcześniej kilkunastu ludzi, była kamienica historyka Wacława Lipińskiego, zaprzyjaźnionego z Józefem Piłsudskim. Współwłaścicielem tej kamienicy był ks. płk Zapała, który kilkanaście dni wcześniej pod opieką chochołowianina wracał do kraju.
Tam spędzili trzy dni, zanim dostali się do Warszawy i kurier doprowadził swojego podopiecznego "gdzie trzeba". Ale w Chochołowie był już spalony. Do lutego 1942 r. zadekował się na Węgrzech, skąd przemycał różne materiały.
Gdy 13 lutego 1942 r., w piątek, wybrał się przez Słowację na nartach "poza Tatry", nad Chochołów dotarł wieczorem. Śniegi były wtedy ogromne, drogi zasypane. Pech chciał, że za wsią i za rzeką z nawisu śnieżnego zjechał na grzbiecie. A pod nawisem akurat "grenzschutze" zaczaili się na przemytników, bo cała wieś wtedy przemycała. Nie zorientowali się, kto jest tym złapanym. Kazali iść z sobą na placówkę przy drodze Chochołów - Sucha Hora. Szans na to, żeby im uciec - nie było żadnych. Do budynku otoczonego zasiekami wiodła tylko wąziutka brama.
W tej bramie pojmany rzucił się między nich i co sił w nogach, po śladach wydeptanych przez Niemców - do wsi. Strzelali, ale to była noc. Poza tym - kto za młodu przekraczał granicę - strzały mu niestraszne. Kurier zatrzymał się "na drugiej wsi", potem ruszył dalej, do Szaflar. Nawet rodzina nie wiedziała, że był złapany i uciekł.
* * *
Tymczasem Niemcy mieli już rozpracowaną "grupę chochołowską". Przyczynił się do tego niemiecki szpieg - Witalis Wieder, kapitan Związku Rezerwistów w Zakopanem, spełniając rolę taką samą, jak w Nowym Targu jego zastępca, rzekomy delegat ruchu oporu - Stanisław Wegner-Romanowski.
W samą rocznicę powstania chochołowskiego nadjechały od strony Zakopanego samochody z esesmanami. Spędzili wszystkich na plac obok placówki Grenzschutzu, gdzie dziś stoi szkoła, wiążąc po dwóch-trzech. Rozpoznanie było dokładne, przy nazwiskach podejrzanych - znaki. Prawie cała rodzina Frączystych (ojciec, matka i trzy siostry) pojechała do Zakopanego, tylko szwagrowi udało się skryć pod śniegiem. Gestapo zwolniło ich dopiero po trzech miesiącach.
Kuzyn ze strony matki był jednym z pierwszych aresztowanych na Podhalu, pod zarzutem, że przeprowadził kogoś na Słowację. On też znalazł się w pierwszym transporcie do Oświęcimia, gdzie w 42 roku zmarł na tyfus. Drugiego syna kuzynki rozstrzelano w Oświęcimiu we wrześniu tego samego roku.
Jeden z aresztowanych wiedział, że Stanisław przyszedł z Węgier i gdzie przemieszkuje. Wydał go na torturach. Niemcy podjechali pod plebanię "na trzeciej wsi", zakradli się w księżych ubraniach, zabrali go z mieszkania. Jeden z tłumaczy znał go dobrze. Aresztowanego kuriera przewieziono na gestapo w Zakopanem, a po 5 tygodniach śledztwa - do Krakowa na Montelupich. Ślady pobytu w więzieniach zostały mu do dziś.
26 marca 1942 r. był dniem wywózki do Oświęcimia. Dwa tygodnie później gestapo aresztowało jego brata Franciszka, udowodniając mu przerzucanie broni. Po śledztwie również trafił do obozu - nawet trzy dni wcześniej niż Franciszek.
Stanisław był młody, zdrowy, zdatny do każdej roboty. Gdy trzeba było dźwigać worki, dźwigał, a tam czasem znalazło się i coś do jedzenia. Wkrótce od łopaty przesunęli go do koni, od koni do ogrodnictwa, z ogrodnictwa do fabryki samochodowej, wreszcie do magazynu żywności. Tam były płatki owsiane, sery, tłuszcze, cukier. W magazynie dotrwał do grudnia 1944 r., kiedy to został przetransportowany do obozu w Buchenwaldzie, stamtąd - do jego filii w Weimarze, gdzie Niemcy produkowali ckm-y. Po kilku tygodniach, korzystając z nieuwagi esesmana, wydostał się pod drutami i uciekł - w towarzystwie Czecha i Rosjanina. Przedostawali się w kierunku Czech, lecz nie minęły dwa tygodnie, jak na pograniczu niemiecko-czeskim w Sudetach zostali złapani, wchodząc nieopatrznie w drogę wycofującej się grupie wojsk niemieckich.
Uciekinierzy byli już w cywilnych ubraniach, więc ich nie rozpoznano jako zbiegów z obozu koncentracyjnego, ale że nie mieli żadnych dowodów tożsamości - odstawiono ich na policję, stamtąd - do Weimaru i z powrotem do Buchenwaldu...
Za drutami Stanisław Frączysty przesiedział do 9 kwietnia 1945, kiedy do obozu weszli Amerykanie. Kto chciał wracać do Polski - miał na razie pozostać na miejscu, a kto nie chciał - mógł ruszyć w głąb Niemiec. Stanisław wybrał to drugie i z grupą byłych współwięźniów wkrótce znalazł się pod Monachium. Tam przemieszkiwał do końca listopada 1946, ale zdążył nawiązać kontakt z rodziną. Matka, ojciec, trzy siostry, które przeżyły, pisali: "wracaj". Więc wrócił. I więcej nie opuszczał rodzinnej gazdówki, mimo że komunistyczne władze nadto dobrze "pamiętały" o związanym z piłsudczykowskim podziemiem kurierze.
Z chochołowskiej grupy zginęło w Oświęciumu 13 osób. On - "Sokół", "Staszek", kurier OPW - przeżył. Kilkanaście lat temu doczekał chwili, gdy ostatni prezydent na uchodźstwie Ryszard Kaczorowski składał bukiet kwiatów pod pomnikiem w Chochołowie. Doczekał też filmu "Powrót Śmigłego". Stał się jednym z bohaterów historycznych książek o ludziach konspiracji.
W maju ub.r., podczas pielgrzymki do Polski Benedykta XVI, witał papieża wraz z innymi oświęcimiakami na bloku XI. Niedawno, w dziewięćdziesiąte urodziny, z gratulacjami przyjechał do niego Andrzej Przewoźnik, przewodniczący Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa. Uroczysty adres dostał wkrótce też od ministra obrony narodowej. Do granatowej strażackiej kapoty już wcześniej przypinał Krzyż Virtuti Militari. Swoim patronem uczyniła go szkoła podstawowa w Dzianiszu.
Teraz pozostaje mu pamiętać i tak czyni. Za jego sprawą przed kościołem w Chochołowie stanął pomnik ku czci powstańców z 1846 r.; on doprowadził do postawienia głazu upamiętniającego powrót marszałka Rydza-Śmigłego przy drodze do Suchej Hory; on dopilnował, by na kurierskiej "mecie" - domu brata Franciszka, zawisła pamiątkowa tablica; on się zatroszczył o porządkowanie mogił żołnierzy "Ognia" i mogił rozstrzelanych z początkiem wojny, której każdy rok ma zapisany na własnej skórze.
Ale jeszcze nie wszystko uczynił, jeszcze może być potrzebny na świadectwo okrutnego czasu. Na nogach, które tyle razy przekraczały granice, trzyma się więc krzepko.
Tekst i fot. ANNA SZOPIńSKA