E-mail Hasło
» Załóż konto
» Zapomniałem hasła
Nowiny
 Przegląd prasy i nowin
   Zakopane
   Tatry
   Podhale
   Kultura
   Narty
Felietony
Opowiadania
Multimedia
Gastronomia
Fotoreportaże
Dziennikarze PPWSZ
Kalendarz imprez
Pogoda/kamery
Ogłoszenia
Forum dyskusyjne
Redakcja
 Reklama
Zakopane, Tatry, Podhale
E-mail
Hasło
» Załóż konto
» Zapomniałem hasła
Zakopane
 nawigacja:  Z-ne.pl » Nowiny

Tatry
Cudem w górach ocaleni
 dodano: 11 Kwietnia 2009    (źródło: Gazeta Krakowska - www.gk.pl - 2009/04/11)
Wiele cudownych ocaleń w górach nigdy by się nie zdarzyło, gdyby nie ofiarność ratowników TOPR (FOT. MARCIN OLIVASOTO)

Choć Tatry tak naprawdę zmieściłyby się w jednej alpejskiej dolinie, historie ludzi, którzy przecenili siły i zginęli na szlaku, mogłyby być kanwą wielu filmów. Jeszcze bardziej mrożą krew opowieści o tych, co cudem przeżyli – pisze Marek Lubaś-Harny.

W 1913 r., idąc na Zawrat, Włodzimierz Lenin wpadł w szczelinę. Cudem go odnaleziono.


Ludzi od Tatr odgonić się nie da. Od stuleci nasze „kieszonkowe Alpy” są magnesem, którego siła przyciągania nie tylko nie maleje, ale z roku na rok rośnie. Na stronie internetowejwww.mojetatry.pl jedna z internautek wpisała: „Tatry to narkotyk silniejszy niż heroina”. Wiadomo, że niema narkotyków bezpiecznych. Jakkolwiek okrutnie by to zabrzmiało, także z Tatr nie wszyscy powrócą. Co roku przybywa parę nowych ofiar spośród tych, którzy przecenili własne możliwości, niedocenili niebezpieczeństw gór albo zwyczajnie mieli pecha.

Jednak w historii tatrzańskich wypadków znajdziemy też przykłady osób, którym szczęście sprzyjało w sposób wręcz niewiarygodny. Niektóre z ocaleń trudno nazwać inaczej niż cudownymi. Nawet, jeśli to tylko metafora.

Czekać spokojnie!

W przeddzień wybuchu I wojny światowej uwięziona w ścianie Granatów Maria Bandrowska, zdesperowana po czterech dobach daremnego oczekiwania na ratunek, była gotowa rzucić się w przepaść. I kiedy już miała ze sobą skończyć, znad Czarnego Stawu Gąsienicowego usłyszała wołanie: – Czekać spokojnie! Idziemy! Wybawcą Bandrowskiej był Mariusz Zaruski, legendarny taternik, legionista, po latach adiutant Prezydenta RP i generał. Tę tragiczną historię znamy m.in. dzięki opisom Wawrzyńca Żuławskiego. W lipcowy dzień 1914 r. trójka turystów z Krakowa, profesor gimnazjalny Bronisław Bandrowski, jego siostra Maria oraz Anna Hackbeilówna, próbowała zejść z Granatów na skróty żlebem Drege’a (nazwanym tak od nazwiska studenta, który kilka lat wcześniej jako pierwszy popełnił ten błąd i zginął). Zsunąwszy się kilka razy jakimś cudem z progów skalnych, znaleźli się w pułapce nad prawie stumetrowym obrywem. Po pierwszej nocy spędzonej na urwisku Hackbeilówna samotnie ruszyła po pomoc. Niestety, w sąsiednim żlebie spadła z kilkudziesięciometrowego progu i zginęła. Tymczasem nieświadomi tego Bandrowscy jeszcze przez trzy kolejne noce daremnie czekali na ratunek. Piątego dnia targany poczuciem winy Bandrowski nie wytrzymał i skoczył w przepaść. Kilka godzin później jego siostra chciała zrobić to samo. W desperacji już zsuwała się po stromej płycie skalnej, kiedy znad Czarnego Stawu wypatrzył jej sylwetkę słynny przewodnik Stanisław Gąsienica Byrcyn. W „Kronice TOPR” Zaruski napisał krótko: „Maria Bandrowska uratowana”. Był wieczór 27 lipca. Następnego dnia Austro-Węgry wypowiedziały wojnę Serbii.

A skoro już przy Stanisławie Gąsienicy Byrcynie jesteśmy, to warto przypomnieć, że rok wcześniej właśnie jemu swe cudowne tatrzańskie ocalenie zawdzięczał Włodzimierz Ulianow, który niedługo później dał się poznać światu jako Lenin. Wybrawszy się na Zawrat, wpadł do wąskiej szczeliny pomiędzy płatem starego, zlodowaciałego śniegu a skałami Zawratowej Turni i nie był w stanie wydostać się o własnych siłach. Nie wiadomo, jak by się to skończyło, gdyby rozpaczliwych krzyków przyszłego wodza rewolucji nie usłyszał przechodzący akurat w pobliżu Byrcyn. W tym przypadku wydaje się raczej wątpliwe, by ocalenie niefortunnego taternika było zrządzeniem opatrzności. Zadziałał tu raczej determinizm historyczny. Tak czy inaczej, wiele lat później stary Byrcyn często wzdychał: „Ej, kieby jo wiedzioł, kogo jo na postronku wodził ...”.

Skok życia

Józef Uznański chodził po Tatrach i jeździł po nich na nartach od dziecka. Był jednym z większych talentów swego pokolenia. Krótko przed wybuchem II wojny światowej przygotowywał się do wyjazdu na zimową olimpiadę, która miała się odbyć w Sapporo. Nie wiedział, że stawką tych treningów miał być nie olimpijski medal, ale życie. Do dziś ludzie pokazują sobie miejsce tuż przed peronem stacji na Kasprowym Wierchu, gdzie Uznański wyskoczył z wagonika kolejki linowej. Z prawej strony wznosi się tam turnia zwana Palcem, a spod niej stromo w dół opada wąska śnieżna rynna, czyli Żleb pod Palcem. Nieprzyzwyczajonemu obserwatorowi może się zrobić słabo od samego patrzenia. Wielu uważa więc, że skok Uznańskiego to bajka, że taki wyczyn nie jest możliwy.

– To nie był żaden wyczyn – opowiada skromnie sam bohater, dziś czerstwy 85-latek. – Jak pomyślałem, że mnie Niemcy złapią, to już wolałem się zabić w tym żlebie. Jako żołnierz I Pułku Strzelców Podhalańskich AK, miał wtedy rozkaz przenieść jakieś papiery na Słowację. A że spadło akurat sporo świeżego śniegu, dość lekkomyślnie, jak sam potem przyznawał, postanowił ułatwić sobie zadanie i pojechać kolejką. Liczył, że się uda. Ale nie udało się i trafił na obławę. – Konduktor był znajomy. Mówi: „Nie ma mowy, żebyś przeszedł”. Jaki miałem wybór? Na szczęście w wagoniku było tylko kilkoro Niemców, ranny oficer z ręką na temblaku, jakiś cywil i kobiety. Zacząłem udawać, że mi coś wiązania nie pasują, że coś poprawiam, i założyłem deski. Wagonik zwolnił przed górną stacją, konduktor otworzył wcześniej drzwi, skoczyłem. Cywil próbował mnie złapać, ale nie zdążył. Wiedziałem, jak zjeżdżać tym żlebem, przed wojną robiłem to kilka razy. Z peronu Niemcy nie mogli strzelać, bo trafiliby w wagonik. Zanim się zorientowali, byłem już na dnie Doliny Kasprowej. Większy problem był wydostać się stamtąd. Ledwo żywy dowlokłem się na Gąsienicową.

Po wojnie Józef Uznański wstąpił do TOPR. Niejednego taternika uratował w sytuacjach, które wydawały się beznadziejne. W roku 1958 pogotowie kupiło zestaw Grammingera (specjalne nosze, lina i kołowe bębny do wyciągania rannego), jednak zjazdy na stalowej lince pięciomilimetrowej grubości długo budziły wśród ratowników nieufność. A Uznańskiemu, jak sam mówił, „jakoś to przypasowało”. Do historii TOPR przeszła akcja na Kazalnicy w sierpniu 1963 r., podczas której Uznański zwiózł rannego wspinacza, zjeżdżając w „grammingerze” 460 metrów. Było to wówczas dokonanie niespotykane w świecie, za granicę bezpieczeństwa uważano 400 metrów. Może ktoś Uznańskiego lubi bardziej?

Z powrotem wśród żywych

Czy człowiek, którego temperaturaciałaspadłado26stopni, może przeżyć? Okazuje się, że tak. Zimą 1975 r. pewien mieszkaniec Warszawy zabrał na Giewont, wówczas mocno oblodzony, swego bratanka, 6-letniego Dariusza. Późnym popołudniem, schodząc z góry w stronę Doliny Strążyskiej, pomylili drogę i weszli do trudnego nawet latem żlebu Kirkora, w którym utknęli. Pod koniec koszmarnej nocy dziecko zaczęło tracić przytomność. Wówczas stryj zrobił rzecz ryzykowną, ale w tej sytuacji być może jedyną, jaka była do zrobienia – zostawił chłopca samego na zaśnieżonej skalnej półce, a sam wydostał się do góry, zszedł do schroniska na Kondratowej i stamtąd zawiadomił GOPR. Od tej chwili o życiu Dariusza zaczęła decydować szybkość akcji ratunkowej. Choć wiał halny, ratownicy wsiedli do helikoptera, który poprowadził doświadczony w tatrzańskich lotach Tadeusz Augustyniak. Półprzytomny stryjek nie potrafił nawet wskazać miejsca, w którym zostawił bratanka. Na szczęście śnieg nie zdążył jeszcze całkiem zasypać chłopca. O 3 po południu dziecko trafiło na stół zabiegowy. Było tak wyziębione, że zabrakło skali na lekarskim termometrze (na podstawie innych objawów lekarze ocenili temperaturę na 26 stopni). Jakimś cudem chłopiec przeżył.

Podobnego zmartwychwstania doświadczył pod koniec czerwca 2007 r. pewien ksiądz, który poślizgnął się na płacie śniegu i spadł z Grzędy Rysów. Szczęśliwym trafem ktoś zauważył wypadek i z telefonu komórkowego zadzwonił do centrali TOPR. Niedługo później na Buli pod Rysami wylądował śmigłowiec. Okazało się, że pechowiec żyje i nawet jest przytomny, jednak jego sytuacja była dramatyczna. Wpadł do szczeliny brzeżnej i leżał na głębokości pięciu metrów, w miejscu nie tylko bardzo ciasnym, lecz także zalewanym przez strumień lodowatej wody z topniejącego śniegu. Pomimo kilku podejść ratownikom nie udało się do niego dotrzeć. Dopiero sprzęt nurkowy, dostarczony helikopterem, pozwolił dwóm ratownikom ocalić księdza. W ten sposób już po upływie dwóch godzin od chwili wypadku ranny był w zakopiańskim szpitalu. Jednak temperatura jego ciała wynosiła zaledwie 28,6 stopnia, a nogi księdza były pogruchotane. Mimo to zakopiańskim lekarzom udało się go uratować.

Wołania z otchłani

Żleb Kirkora, w którym rozegrał się szczęśliwie zakończony dramat stryjka i bratanka, w roku 1992 przyciągnął 86-letniego turystę z Warszawy. Udał się on pod Giewont z planem powtórzenia własnego wyczynu z młodości, kiedy jako szesnastolatek wszedł owym żlebem na wierzchołek. Nie wiedział, że ta trasa od dawna nie jest już oznakowana, a kilkakrotne obrywy zwietrzałych skał sprawiły, że stała się znacznie trudniejsza. Mimo to samotnie wspinający się starszy pan zdołał pokonać pierwszy próg żlebu. Spadł z drugiego, na jakiś czas tracąc przytomność. Wieczorem jego słabe wołanie usłyszał turysta, który mimo późnej pory postanowił podziwiać Siklawę, wodospad spływający ze ściany Giewontu do Doliny Strążyskiej.

Jeszcze trudniejsze do pojęcia było zachowanie dwóch licealistów z Białegostoku, którzy pół roku później, w styczniu 1993 r., udali się do Jaskini ku Dziurze w jednej z dolinek reglowych. I znów przypadkowi turyści usłyszeli dobiegające z groty słabe wołania o pomoc. Kiedy na miejsce przybyli ratownicy, znaleźli dwóch młodych ludzi, z których jeden już nie żył, a drugi był nieprzytomny. Obok nich leżał martwy pies. Nieprzytomnego chłopca udało się odratować. Okazało się, że wraz z kolegą, zainspirowany twórczością Witkacego, postanowił popełnić rytualne samobójstwo. Najpierw otruli psa, potem sami zażyli sporo leków. Wydaje się, że nawet sami ratownicy, na ogół rzeczowi do bólu, niekiedy dają się ponieść metafizyce. W Kronice TOPR z 2007 r. trafiamy w opisie jednej z akcji na słowa: „Turyści mieli szczęście, że Anioł Stróż nie opuścił ich w potrzebie”. Jednak aniołami, którzy ratują z tarapatów w Tatrach większość turystów, są sami TOPR-owcy.







•  co spada z Giewontu?   Zgłóś moderatorowi do usunięcia
 ~wacław      19:27 Sb, 11 Kwi 2009
Ta siklawa co spada spod Giewonu to nie Siklawa /ta jest w D5SP/ tylko Siklawica. Ale to taki "drobiazg" z polsko-góralskiego nazewnictwa. Każdy z wielu tatrzańskich wodospadów, to dla niektórych po prostu siklawa i też mają dużo racji.





«« Powrót do listy wiadomości


 Zapisz w schowku     Drukuj       Zgłoś błąd    3430





Jeżeli znalazłeś/aś błąd, nieaktualną informację lub posiadasz materiały (teksty, zdjęcia, nagrania...), które mogą rozszerzyć zawartość tej strony i możesz je udostępnić - KLIKNIJ TU »»

ZAKOPIAŃSKI PORTAL INTERNETOWY Copyright © MATinternet s.c. - ZAKOPANE 1999-2024