E-mail Hasło
» Załóż konto
» Zapomniałem hasła
Nowiny
 Przegląd prasy i nowin
   Zakopane
   Tatry
   Podhale
   Kultura
   Narty
Felietony
Opowiadania
Multimedia
Gastronomia
Fotoreportaże
Dziennikarze PPWSZ
Kalendarz imprez
Pogoda/kamery
Ogłoszenia
Forum dyskusyjne
Redakcja
 Reklama
Zakopane, Tatry, Podhale
E-mail
Hasło
» Załóż konto
» Zapomniałem hasła
Zakopane
 nawigacja:  Z-ne.pl » Nowiny

Tatry
Uzależnieni od Tatr
 dodano: 21 Marca 2008    (źródło: Gazeta Krakowska - www.gk.pl - 2008/03/21)
To co Klaudia Tasz wyprawia na nartach, przeciętnemu narciarzowi „przywyciągowemu” podnosi włosy na głowie (ARCHIWUM PRYWATNE)

Na stronie internetowej www.mojetatry.pl jedna z internautek wpisała: „Tatry to narkotyk silniejszy niż heroina”. Nie jest to myśl nowa. Kiedy w latach 20. ubiegłego stulecia Rafał Malczewski pisał swój „Narkotyk gór”, uzależnionych były już tysiące, a po wojnie tatrzańska narkomania szerzyć się zaczęła z siłą epidemii. Trwa to do dzisiaj, a końca nie widać – zapewnia Marek Lubaś-Harny.


Kogoś zapewne zdziwi wiadomość, że jednymi z pionierów taternictwa byli księża. Słynny proboszcz zakopiański, ksiądz Józef Stolarczyk, nie tylko wpoił Podhalanom pobożność, z której słyną do dziś, nauczył górali (podobno nie szczędząc kija w dosłownym znaczeniu), że w niedzielę najpierw trzeba iść na mszę, a dopiero potem do karczmy Singera, nie tylko uświadomił góralkom, że przed ślubem to grzech. Także, mimo znacznej tuszy, wiele wędrował po Tatrach, wchodząc m.in. na Gerlach, Łomnicę i Lodowy, a Baranie Rogi zdobył jako pierwszy.

Zasłynął też zakopiański pleban jako autor oryginalnego sposobu pokonywania wąskich grani. Kiedy ujrzał przed sobą ostry kant Żabiego Konia, po obu stronach podcięty przepaściami, nie namyślał się długo, tylko usiadł na nim okrakiem, jak na kobyle i odpychając się rękami, posuwał się naprzód. A że był w sutannie, możemy sobie wyobrazić doznania towarzyszące wspinaczce. „Metoda księdza Stolarczyka”, mimo swych niedogodności, jest do dziś stosowana przez co ostrożniejszych tatrzańskich turystów.

Orlą Perć, najsławniejszy szlak tatrzański, zawdzięczamy księdzu Walentemu Gadowskiemu. Podziw musi budzić niezłomność, z jaką kapłan ten w początkach XX w. pokonywał przeszkody, by zrealizować „piękne marzenie”, jak nazwał wytyczoną przez siebie przepaścistą ścieżkę, na której opuszczali go nawet góralscy pomocnicy, bo się im „mąciło w głowie”. Gadowski umyślił sobie, że ten podniebny szlak będzie dla młodzieży szkołą patriotyzmu i hartu ducha. Od tego czasu Tatry przyciągnęły wielu księży. Jednym z nich jest ks. Zbigniew Pytel, rodem z Białki Tatrzańskiej, autor albumów fotograficznych „Mistyczne Tatry”. Chodził po nich od dziecka, najpierw głównie dla punktów do górskiej odznaki turystycznej. Zrozumienie mistyki gór przyszło po latach, na Kościelcu. W mroźny i wietrzny dzień, kiedy Tatry pogrążyły się w śnieżycy.

– To było 2 stycznia 1999 roku – wspomina. – Kilka metrów przed wierzchołkiem poczułem równocześnie strach i wielkie pragnienie wejścia na szczyt. Po raz pierwszy poczułem tak mocne zjednoczenie z żywiołem gór. Kościelec do dziś pozostał dla mnie wielką katedrą.

Rok wcześniej na tej samej górze zginął przyjaciel, ks. Piotr Janczy. W miejscu, gdzie znaleziono jego zwłoki, ks. Zbigniew odprawił mszę świętą.

– Ktoś, kto nigdy tego nie doświadczył, nie zrozumie, jak silnym mistycznym przeżyciem jest uczestniczenie w Eucharystii w górach – mówi. – Czasem pytają mnie, czy taternictwo nie jest przeciw piątemu przykazaniu, czy się nie kłóci z naszą wiarą. Nie, nie kłóci się. Mówię to jako ksiądz i taternik. Ja nie idę, żeby się zabić w górach. Idę, żeby doświadczyć sacrum.

Tatrzańskie pionierki

Feministki powinny być dumne, że pierwszą odnotowaną przez dziejopisów osobą, która udała się w Tatry w celach, jakie dziś nazwalibyśmy turystycznymi, była Beata Łaska, małżonka pana na Kieżmarku Olbrachta Łaskiego, a działo się to w roku 1565. Niestety, pionierka stała się także pierwszą znaną ofiarą Tatr, choć ani nie spadła ze skały, ani nie poleciała z lawiną. Przeciwnie, powróciła z wyprawy. Katastrofa czekała ją w domu. Pan małżonek się wściekł i pionierkę tatrzańskiej turystyki zamknął w wieży.

W tamtych czasach podobna wyprawa, podjęta bez męża, musiała się wydać podejrzana. Nie dość, że kieżmarska pani wzięła z sobą męskich przewodników, co było policzkiem dla ówczesnej moralności, to jeszcze zapuściła się w głąb dzikich wówczas i niezbadanych Gór Śnieżnych. A te, jak wiadomo, zamieszkane były wówczas przez złe duchy, dziwożony i inne nieczyste siły. I tak miała szczęście, że uniknęła posądzenia o czary. Sześć lat spędzonych w wieży tak nadwątliło jej siły, że wkrótce po uwolnieniu zmarła.

Kobiety, które pojawiły się w Tatrach w początkach XX w., nie miały już takich kłopotów. Niektóre z nich za swą pasję zapłaciły wysoką cenę. W 1928 r. na Ostrym Szczycie zginęły Zofia Honowska i Jadwiga Krókowska, a rok później urodziwe siostry Marzena i Lida Skotnicówny roztrzaskały się o kamienie pod południową ścianą Zamarłej Turni. Nie odstraszyło to następczyń. Wśród nich w połowie lat 60. pojawiła się młoda siatkarka Wanda Błaszkiewicz, która wkrótce pod nazwiskiem Rutkiewicz zasłynęła jako jedna z najwybitniejszych w świecie himalaistek.

Kiedy w Tatry przywędrowała nowa mania, której na imię ski-alpinizm, panie i tu znalazły się w czołówce. Objawieniem ostatnich sezonów jest Klaudia Tasz z Zakopanego. To co wyprawia na nartach, przeciętnemu narciarzowi „przywyciągowemu” podnosi włosy na głowie. Zjazd z Hińczowej Przełęczy wprost nad Morskie Oko ścianą Mięguszowieckiego Szczytu, przez lawiniasty kocioł zwany Małym Bandziochem. Albo z Rysów „rysą”, czyli widocznym na każdym zdjęciu ukośnym żlebem, biegnącym w poprzek ściany, tuż nad przepaścią. Ten ostatni zjazd podobno nie jest nawet taki trudny!

– Trochę mnie śmieszy, że ski-alpinizm uważa się u nas za coś niezwykłego – mówi. – Przecież Stanisław Barabasz robił to w Tatrach już ponad sto lat temu. Potem Zaruski i inni. Przed wojną Bronisław Czech zjechał ze szczytu Kościelca. A dziś ta dyscyplina jest w Polsce prawie nieznana, podczas gdy np. we Włoszech uprawia ją mnóstwo ludzi.

I ona, jak wielu, zaczynała na pólkach obok wyciągów. Jednak jej to szybko przestało wystarczać. – Od dziecka miałam dużo energii, więc nie chciało mi się stać w kolejkach – opowiada. – Z zazdrością patrzyłam na ludzi, którzy podchodzili na Kasprowy na fokach, wolni i niezależni. W końcu sama zaczęłam to robić. Czy zjeżdżając trudnymi żlebami można sobie zrobić krzywdę? Teoretycznie tak, ale przecież nikt nie zaczyna od Hińczowej. Ja poszłam tam dopiero wtedy, kiedy poczułam się gotowa, a warunki sprzyjały. Małym Bandziochem rzeczywiście przez całą zimę co chwila coś leci, ale ja zjeżdżałam na początku maja, na całej trasie była blacha. Tak, to był mój najtrudniejszy technicznie zjazd, ale wcale tego nie czułam. Jechało się wspaniale, byłam po prostu szczęśliwa, choć nie kryję, że nogi bolały.

Klaudia Tasz zastrzega, że ekstremalne wyczyny nie są jej celem. – Nic na siłę. Jeśli kogoś naprawdę ciągnie do gór, jeśli ma na nie prawdziwy apetyt, sukcesy przyjdą przy okazji.


Ratownik Władysław Cywiński, który jest, można powiedzieć, żywą połową historii TOPR (HALINA KRACZYŃSKA)
– Dla kogoś, kto w Tatrach wyrastał, one zawsze będą kolebką, choćby wyjechał daleko. Ja zawsze tu wracam, choć inne góry są wyższe, piękniejsze – mówi Marcin Kacperek (ARCHIWUM PRYWATNE)

Sposób na życie

Są i tacy, którzy Tatrom poświęcili niemal całe życie. Należy do nich ratownik Władysław Cywiński, który jest, można powiedzieć, żywą połową historii TOPR. W przyszłym roku, kiedy przypadnie 100-lecie górskiego pogotowia, on będzie obchodził 50 lat własnej działalności w Tatrach. Co by zrobił, gdyby mógł te 50 lat cofnąć?

– Niczego bym nie zmienił – mówi. Wciąż uczestniczy w akcjach ratowniczych. – Od dziesięciu lat jestem emerytem, ale póki zdrowie służy, nie zawieszam działania. Kilka dni temu brałem udział w poszukiwaniach narciarza, który wyszedł z Kasprowego i zaginął. Wkrótce po jego wyjściu spadło 70 centymetrów śniegu, więc to było szukanie igły w stogu siana, w dodatku bardzo męczące. W końcu narciarz został znaleziony pod Zawratem. Niestety, nie żył od kilku dni – opowiada. – Teraz mam wolne, ale przyszły tydzień spędzę na dyżurze w Morskim Oku.

Od lat jest uważany za rezydenta tego schroniska. Oblicza, że w sumie spędził w nim jakieś 4 lata życia. A co robi, kiedy nie siedzi w Tatrach. Pisze po nich przewodnik. Dla wspinaczy, bardzo szczegółowy. Wydał już 13 tomów, 14. jest w druku, a 15. pisze.

– Im więcej piszę, tym więcej przybywa nienapisanego. Na pewno nie zdążę – rozkłada ręce.

Cywiński wszedł na wszystkie nazwane szczyty i turnie w Tatrach, czego nie dokonał nikt poza nim. Nigdy nie wspina się poza Tatrami.

– Dawno temu pojechałem na wyprawę w Hindukusz i byłem nieszczęśliwy – mówi. – Przekonałem się, że to nie dla mnie. Mój świat jest tutaj. Ja w Tatrach jestem zakochany i niczego więcej mi do szczęścia nie potrzeba.

Do innej generacji ludzi gór należy Marcin Kacperek, właściciel jednego z biur przewodnickich. On też żyje z gór, ale na inny sposób. W Tatry wpada tylko od czasu do czasu. Częściej prowadzi klientów w Alpy, był też przewodnikiem w górach USA. Nie ukrywa jednak, że ciągnie go w Tatry.

– Nie sposób od nich uciec – mówi. – Dla kogoś, kto w Tatrach wyrastał, one zawsze będą kolebką, choćby wyjechał daleko. Ja też zawsze tu wracam, choć inne góry są wyższe, piękniejsze, stawiają bardziej ambitne wyzwania.

Kacperek jest wspinaczem ekstremalnym. Często wspinał się samotnie, „na żywca”. Na niektórych drogach skracał przewodnikowy czas przejścia nawet kilkakrotnie, budząc podziw wśród ludzi, którzy się na tym znają. Ale nie kryje, że z przyjemnością wraca na drogi nawet niezbyt trudne, lecz owiane magią przeszłości. Szczególnie lubi klasyczną drogę na południowej ścianie Zamarłej Turni, niegdyś symbol budzący grozę (właśnie na tej drodze zginęły przed wojną siostry Skotnicówny, a także młody malarz Szczuka), dziś obowiązkowy punkt na kursach wspinaczkowych.

– Wspinaczka po „klasykach” z okresu romantycznego zdobywania Tatr przez starych mistrzów ma w sobie coś niepowtarzalnego – mówi. Fajnie jest pomyśleć, że ktoś, kto przeszedł do legendy Tatr, szedł tędy w roku, powiedzmy, 1909 i dotykał tej samej skały. Przez chwilę można się poczuć poza czasem. Narkotyk Tatr powoduje rozmaite efekty, ale wciąż działa. I końca nie widać.









«« Powrót do listy wiadomości


 Zapisz w schowku     Drukuj       Zgłoś błąd    3282





Jeżeli znalazłeś/aś błąd, nieaktualną informację lub posiadasz materiały (teksty, zdjęcia, nagrania...), które mogą rozszerzyć zawartość tej strony i możesz je udostępnić - KLIKNIJ TU »»

ZAKOPIAŃSKI PORTAL INTERNETOWY Copyright © MATinternet s.c. - ZAKOPANE 1999-2025