Jesteśmy po to, żeby pomagać Tatrom i turystom, a nie szarpać się z tłumami – twierdzi Paweł Skawiński, dyrektor Tatrzańskiego Parku Narodowego.
Tłumy turystów zaczynają oblegać Tatry już nie tylko w środku sezonu letniego. Podczas długiego majowego weekendu po górach wędrowały gigantyczne pochody. Czy to Pana nie przeraża?
Rzeczywiście, turystów było dużo. 2 maja do Doliny Kościeliskiej weszło 5 tysięcy, nad Morskie Oko ponad 10 tysięcy. Jednak powodów do wszczynania alarmu jeszcze nie widzę. Można zadać pytanie, co z punktu widzenia ochrony przyrody jest korzystniejsze – 10 tysięcy ludzi w jednej dolinie czy w dziesięciu dolinach po tysiąc. Ja wolę ten pierwszy wariant. Droga do Morskiego Oka to trasa specyficzna. Ludzie spacerujący po asfalcie, nawet tysiącami, nie wyrządzają przyrodzie większej szkody, pod warunkiem że zachowują się kulturalnie. Jeśli są uciążliwi, to dla siebie, bo wydaje mi się, że wędrówka w spoconym i zadyszanym tłumie to średnia atrakcja i trudno mówić o wypoczynku i kontakcie z przyrodą.
Być może, iż ci ludzie na asfalcie nie są szkodliwi, jednak w końcu docierają nad Morskie Oko i rozdeptują jego brzegi.
To jest problem. Staramy się hamować niezdyscyplinowanych, m.in. tak kształtując otoczenie brzegów, piętrząc głazy, żeby zniechęcać do schodzenia ze ścieżki.
Nawet jeśli tatrzańska przyroda wytrzymuje tę ekspansję, to gdzieś jest granica, której przekroczenie zagrozi zagładą Tatr. Czy nie przewiduje Pan możliwości administracyjnego ograniczenia liczby osób wpuszczanych do Parku?
Można ustalić dzienny limit i po jego przekroczeniu zamykać wejścia. Jednak takie rozwiązanie rodziłoby wiele konfliktów. Technicznie jest to do zrobienia, mamy elektroniczne liczniki, które można zainstalować przy wejściach. Ale niech pan sobie wyobrazi sytuację, że przychodzi wycieczka, my puszczamy połowę, a drugą zatrzymujemy, bo skończył się limit. Awantura gotowa.
To brzmi jak wymówka.
Nie pan pierwszy to mówi. Są radykałowie, którzy się wymądrzają, że gdyby się chciało, sposób by się znalazł, tylko dyrektor niema woli. A ja jestem przeciwnikiem rozwiązań siłowych w parku narodowym. Tatry są wyjątkowe i każdy Polak ma do nich prawo. Pamiętajmy, że w czasach zaborów były to „wolności ołtarze”, gdzie ludzie przyjeżdżali, bo chcieli się poczuć wolni. Nie powinniśmy tej tradycji przekreślać. My jesteśmy po to, żeby pomagać Tatrom, i turystom, a nie zamienić się w ZOMO i szarpać się z tłumami.
Są chyba mniej drastyczne sposoby.
To prawda. Można zakazać wstępu w Tatry na część roku, jak robią to Słowacy. Można likwidować szlaki. Jednak te rozwiązania także nie są doskonałe i obawiam się, że nie zostałyby dobrze przyjęte. Jeśli zamknęlibyśmy część szlaków, musielibyśmy się liczyć z tym, że zwiększy się tłok na pozostałych. A całkowitej likwidacji wszystkich nikt chyba sobie nie wyobraża. Z moich obserwacji wynika, że ludzie są w stanie zaakceptować ograniczenia wtedy, gdy wprowadzając zakaz, odwołujemy się do emocji związanych z przyrodą, np., że w danej okolicy żerują niedźwiedzie. W tym sezonie Słowacy zamykają np. szlak na Bobrowiec w Tatrach Zachodnich, bo to miejsce, gdzie żyją wszystkie trzy duże drapieżniki. W okolicy gawrę ma niedźwiedź, wilki co roku wyprowadzają młode, mamy tam także rysia. Turyści takie argumenty rozumieją i tę decyzję z pewnością uszanują.
Co nie zmienia faktu, że jeśli ten sam niedźwiedź znajdzie się na szlaku, skutki bywają opłakane. Jak jesienią w Dolinie Chochołowskiej, gdzie troje turystów zabiło młodego niedźwiedzia.
Sprawa ta jest wyjątkowa i dopiero co znalazła swój finał w sądzie.
I to budzi moje wątpliwości. Skazano trójkę ludzi, którzy przypadkowo spotkali niedźwiedzia i uśmiercili go. Wyrok nie rozwiązuje problemu. A tym bardziej wrzawa wokół tego incydentu, publiczne piętnowanie tej trójki jako zbrodniarzy. Ponieważ w Tatrach przybywa i turystów, i niedźwiedzi, takie spotkania mogą być coraz częstsze. Nie wiem, jak bym się wtedy zachował. Przed laty nieżyjący już strażnik TPN w podobnej sytuacji zastrzelił niedźwiedzia i nie został ukarany.
Rzeczywiście, prokurator umorzył postępowanie, uznając, że strażnik działał w ramach obrony koniecznej. Tym razem jednak sytuacja była odmienna. Młody niedźwiedź nie był agresywny. Godzinę wcześniej spotkał go nasz leśniczy, krzyknął i niedźwiedź sobie poszedł. Niestety, młodzi turyści zachowali się fatalnie. Ktoś zawołał: „Widzieliście kiedyś niedźwiedzia? Nie? To zobaczcie”. I przywabili go kanapkami. Dopiero wtedy on zaczął domagać się więcej, stał się natarczywy.
Nawet nieduży niedźwiedź ma wystarczająco duże pazury, żeby zrobić krzywdę. Jak praśnie łapą, może choćby rozerwać tętnicę udową. Nie dziwię się, że spanikowali, jak kiedyś ów strażnik.
Pewnie dlatego wyrok był w sumie łagodny, choć niektórzy domagali się krwi. Sąd uznał, że życie ludzkie jest wartością wyższą niż niedźwiedzia i pierwsze działania obronne były usprawiedliwione. Nie było jednak żadnego powodu, żeby ogłuszonego niedźwiedzia nieść 30 metrów do potoku i topić. Należało ten czas wykorzystać na oddalenie się.
Wiemy, jak zachowałby się ten niedźwiedź, kiedy by się ocknął?
Nie wiemy. Nie było dotąd przypadku, żeby młody niedźwiedź zaatakował ludzi. Nie zdarzyło się, żeby nawet stary zaatakował grupę. Dlatego sądzę, że musieli go w jakiś sposób sprowokować.
Zapewne też nie wiedzieli, jak postąpić.
Zgadzam się z panem, że jednym z głównych zadań TPN jest uświadamianie turystów, jak się zachowywać w Tatrach. Muszą sobie zdawać sprawę, że karmienie niedźwiedzia jest najlepszym sposobem zaszkodzenia mu. W ten sposób przyzwyczajamy go do ludzi, sprawiamy, że albo on może zrobić komuś krzywdę, albo jemu trzeba ją będzie wyrządzić, w najlepszym razie strzelając gumowymi kulami. Każdy, kto wyrzuci w Tatrach choćby papierek po cukierku, skórkę od banana, uczy niedźwiedzie, że warto się kręcić przy szlakach. Także ci, którzy domagają się koszy na śmieci, nie wiedzą, o czym mówią. Zapach nawet pustego kosza przywabia niedźwiedzie z daleka. Jeśli kochamy zwierzęta, w górach powinniśmy zachowywać się tak, żeby nie zostawiać po sobie żadnych śladów.
Niedźwiedzie to zagrożenie hipotetyczne, natomiast co roku giną turyści na Orlej Perci, Rysach, Świnicy itp. I co roku podnoszą się głosy, by TPN lepiej dbał o bezpieczeństwo. Rok temu wprowadzony został jeden kierunek ruchu na odcinku Orlej Perci od Zawratu do Koziego Wierchu. Jak Pan ocenia skuteczność tego rozwiązania?
Zmniejszyło ono nerwowość wynikającą z długiego oczekiwania przy łańcuchach, drabinach i klamrach. I to jest najważniejsze, bo w historii Orlej Perci znany jest tylko jeden przypadek, kiedy turysta spadł w momencie mijania kogoś idącego z przeciwka. Poza tym wypadki zdarzały się najczęściej nie w najtrudniejszych miejscach, tylko później, kiedy w łatwiejszym terenie ludzie śpieszyli się, żeby nadrobić czas.
Nie brak głosów, że ruch jednokierunkowy to tylko półśrodek, który radykalnie bezpieczeństwa nie zwiększy. Czy rozważane są pomysły całkowitej likwidacji szlaku na Orlej Perci bądź zamienienia go na drogę typu „via ferrata”, wzorem włoskich Dolomitów?
Wydaje mi się, że to myślenie rodem z PRL, polegające na przekonaniu, że państwo ma zapewnić ludziom wszystko, także bezpieczeństwo w górach. Stąd biorą się żądania, żeby TPN postawił np. barierkę na Giewoncie. Tymczasem każdy powinien brać odpowiedzialność za siebie, co można wyrazić w dwóch hasłach. Po pierwsze: nie daj się zabić. Po drugie: nie zabijaj przyrody. Co się zaś tyczy dróg zwanych „vie ferrate”, to przypomnę, że powstały one w czasie I wojny światowej w celach wojskowych, a ich użytkowanie turystyczne wymaga specjalnego sprzętu. Zamienienie Orlej Perci w jedyną taką drogę na wschód od Alp mogłoby turystów tylko zdezorientować.
Jest Pan przeciwnikiem wprowadzania nowoczesnych rozwiązań?
Bądźmy nowocześni tam, gdzie trzeba, a tam, gdzie nie trzeba, pozostańmy konserwatywni. Orla Perć liczy sobie ponad 100 lat. Mamy własną turystyczną tradycję sięgającą czasów Staszica. Tej tradycji próbuję bronić i jeśli ktoś mnie z tego powodu nazwie konserwatystą, to się z nim chętnie zgodzę.
rozmawiał Marek Lubaś-Harny