Kiedy pewnego sierpniowego popołudnia, na tatrzańskiej Kazalnicy, stanęłam twarzą w twarz z widmem postaci otoczonej kolorową aureolą, byłam przerażona. Całkowicie nieświadoma tego, co widzę, gotowa byłam ze strachu puścić się pędem w dół i to na skróty, wprost do Czarnego Stawu. Życie uratowała mi sama mara, rozpływając się wraz z rozdmuchaną przez wiatr chmurę. Stałam tam więc zdumiona, z przyspieszonym oddechem, pewna, że oto doświadczyłam emanacji nadprzyrodzonych mocy. Szczęśliwa, że to coś sobie poszło, zrezygnowałam z obranej drogi uznając tę niefortunną materializację na chmurze za zły omen.
Widmo Brockenu, bo o nim będę dzisiaj pisać, to żadne duchy gór nawiedzające niczego niespodziewających się turystów, a dość popularne w Tatrach zjawisko optyczne. O wysokiej częstotliwości jego występowania świadczą wpisy na przeróżnych forach traktujących bliżej o turystyce górskiej, bardzo często uzupełniane zdjęciami dokumentującymi relację naocznych świadków. Jednych fascynuje, dla innych jest tylko urozmaiceniem dnia spędzanego na szlaku. Duża rzesza wierzy, że widmo niesie ze sobą pewne konsekwencje związane z legendą, jaka o nim krąży, podczas gdy są również tacy, którzy obojętnie przechodzą obok rzekomej klątwy. Są też tacy, którzy uganiają się za nim specjalnie z różnych osobistych pobudek. Dlaczego? O tym za chwilę. Tymczasem odrobina historii.
Opowieści o zjawie objawiającej się turystom wędrującym po górach wzięły swój początek w Niemczech, kiedy to w roku 1780, została ona po raz pierwszy opisana przez niemieckiego naukowca Johanna Esaiasa Silberschlaga. Badacz zainteresował się tym fenomenem po tym, jak ujrzał je na najwyższym szczycie gór Harz – Brockenie, od którego widmo wzięło swoją nazwę. Szczególnego, do dziś aktualnego, znaczenia zjawisko nabrało za sprawą polskiego taternika, Alfreda Szczepańskiego, który to w latach dwudziestych XX wieku rozpoczął szerzenie teorii, jakoby ujrzenie widma nakładało na widzącego je klątwę.
Zgodnie z legendą, kto raz ujrzy Widmo Brockenu, przez taternika nazywane mnichem, tego czeka śmierć w górach. Aby urok odczynić, należy widzenia dostąpić kolejne dwa razy, po czym turystę czeka długie i owocne życie pośród skalistych szczytów.
Patrząc na sprawę okiem fizyka, mamy do czynienia z bardzo prostym mechanizmem. Światło słoneczne padające na turystę z tyłu rzuca jego cień na chmurę znajdującą się przed nim. Dodatkowo, cień otacza tęczowa obwódka, nazywana glorią. W zależności od oddalenia chmury od obserwatora, obraz ulega powiększeniu, co miejscami daje spektakularne wrażenia wzrokowe. Ciekawe jest, że w ogromnej ilości opisywanych przypadków, obraz odbity na chmurze widziany był jedynie przez osobę rzucającą cień.
Co więc jest bardziej atrakcyjne dla turystów? Zjawisko samo w sobie, czy przypisana do niego legenda? Wpisy na forach sugerują, że w dużej większości ludziom podoba się wizja ciągnącego się za nimi fatum. Być może czują się dzięki temu wysokogórskimi wybrańcami? A nawet jeśli w nie nie wierzą mówią, że będzie co będzie, ale mimo wszystko odliczają do trzech. Ci mniej cierpliwi, zaznajamiają się z mechanizmem zjawiska, przez co wiedzą jak samoistnie je wywołać, po czym obserwują pogodę i kiedy warunki atmosferyczne sprzyjają zjawisku, wychodzą w góry spotkać swe odbicie w otoczce glorii. Nie chcą kusić losu, dlatego biorą sprawy w swoje ręce, aby rozliczyć się z tatrzańskim mnichem – zwiastunem śmierci, a resztę swych dni spędzić kurząc w spokoju fajkę na postrzępionej grani, niepomni na czyhające na nich skalne niebezpieczeństwa.
Wracając do mojej historii z Kazalnicy. Wciąż zadaję sobie pytanie, czy wierzę w legendę i będę starała się przejąć pałeczkę od losu, aby sprowokować dwukrotnie widmo i tym samym odczarować ciążącą na mnie górską klątwę? Czy może poczekam cierpliwie i pozwolę wydarzeniom toczyć się własnym torem jednocześnie znajdując w Tatrach to, po co wychodzę im na spotkanie – radość. Z dwóch dostępnych opcji, zdecydowanym ruchem zdaję się sięgać po tę drugą.
Joanna Cuper