czyli peregrynacja z perturbacjami do Zakopanego
Na początku sierpnia cztery razy dzwoniłam do Cecylii, namawiając ją na wyjazd w Tatry.
- Kiedy pojedziesz, jak nie teraz? Przecież są wakacje.
- Wiesz, wybieramy się w tym tygodniu z mężem do jego rodziny. Może jak wrócimy? Zadzwonię do ciebie.
Nie zadzwoniła. Nie odpisała na sms-a.
Małgośka tłumaczyła, że ma mnóstwo pracy na działce. Przekonywała mnie też, że poza tym żaden z niej w tej chwili partner do górskich eskapad, bo zdrowie jej szwankuje. Tak, tak, pomyślałam, ta choroba zwie się lenistwo patentowane. Gdyby ją kto ponosił po górach, to może by łaskawie pojechała.
Tadek od dwóch miesięcy nie dawał znaku życia. Telefon odzywał się wciąż pocztą głosową.
Cóż, automatowi mogę najwyżej nawymyślać, ale i tak to nic nie zmieni.
"A niech was licho! - pomyślałam w końcu - Zostały jeszcze trzy tygodnie sierpnia i skończy się lato. I znowu trzeba będzie czekać do następnego roku. O, co to - to nie! Odkładam ten wyjazd od maja. Dosyć tego! Mam w nosie towarzystwo. Jadę sama. Przecież nie pierwszy raz. Już wielokrotnie kumpelstwo wystawiało mnie do wiatru. Zawaliłam przez nich świetną okazję do wyjazdu w zeszłym roku, w czerwcu, przy wspaniałej pogodzie. Do dziś żałuję. Nie popełnię tego błędu kolejny raz."
Spakowanie plecaka zajęło kilka godzin. Najpierw lista rzeczy niezbędnych, potem kilka wizyt w różnych sklepach. Zapasowe baterie, kawa instant, cukierki, czekolada, podsuszana kiełbasa, zapas filmów do aparatu, benzyna do juwla, zapasowe sznurówki... Nie mam zamiaru marnować pobytu na bieganie po sklepach w Zakopanem. Szkoda na to czasu. Mam go już do końca urlopu bardzo niewiele. Ekwipunek gotowy. Chyba jest wszystko. Uff! Jest tego trochę. Ironia losu. Na wyjazd w pojedynkę zabiera się praktycznie tyle samo, co przy wyprawie kilkuosobowej. Niewiele zaoszczędzam na wadze plecaka. Jest tyle niezbędnych rzeczy, których nie da się podzielić i wziąć z nich lżejszego kawałka. Trudno. Plecak bazowy gotowy. Waga? Jakieś 23 kilogramy.
Wreszcie wyjazd. Na peronie dwie zakonnice. Psiakrew! Tfu, tfu, tfu, trzy razy przez lewe ramię. Nie pomogło. Od samego początku niespodzianki. Wyjechałam na dworzec na pamięć, nie sprawdzając rozkładu jazdy. Pociąg, do którego się przymierzałam - już odjechał, przesunięto go o godzinę wcześniej. Jadę pierwszym z brzegu do Krakowa. Przesiądę się tam w autobus PKS-u. Akurat! Dworzec ... - zabrali. Wysiadam z pociągu i na miejscu znanego, niskiego budynku, usytuowanego przecież o kilkadziesiąt kroków od PKP, widzę czteropiętrowe betonowe gmaszysko, jeszcze bez okien i zadaszenia. Budowla galerii handlowej. Żadnej informacji. Wreszcie przy którymś z okienek biletowych w holu dworca kolejowego - mała karteczka: "Dworzec PKS przeniesiony. Dojazd autobusem z Placu Matejki." O raju! A gdzież to jest ??!! Nie mam pojęcia, ani gdzie jest Plac Matejki, ani tym bardziej nowy adres PKS-u. Ktoś tłumaczy mi, że trzeba dojechać tramwajem. Na piechotę się nie dojdzie.
- To spory kawałek. Dwa przystanki za Rondem Mogilskim.
- A gdzie ten tramwaj?
- To trzeba przejść tam za wiadukt i dojść do Rakowickiej. Teraz to będzie z kilometr do przystanku. Tam gdzie tramwaje wyjeżdżają z zakrętu. Normalnie to można by było już stąd, ale od wczoraj linia tramwajowa w remoncie.
Super! To się nazywa mieć farta! Niech to gęś kopnie! Schodzę w dół, na Lubicz. Faktycznie - tory tramwaje zerwane, środkiem ulicy ciągnie się rozkopany wąwóz.
Doczłapałam wreszcie do Rakowickiej. Krakowski kilometr ma, jak się okazuje jakieś tysiąc pięćset metrów z hakiem. Jakaś Japonka, z planem Krakowa w ręku, pyta mnie po angielsku o przystanek tramwajowy na ulicy Lubicz. Nieco zaskoczona, skołowane myśli do skonstruowania w miarę poprawnego zdania w cudzym języku. Potwierdzam, że to ten. Gdyby nie brak bagażu, założyłabym się, że zmierzamy w tym samym kierunku. Ale dziewczyna ma tylko malutki plecaczek.
Nie ma mowy, by wepchnąć się do tramwaju. Odjeżdża jeden, drugi, trzeci. Wszystkie zapchane po brzegi. Zaczyna mnie brać złość. Na siłę wciskam się do następnego, ale muszę wychodzić na każdym kolejnym przystanku, bo mogę tylko pomarzyć o przeciśnięciu się do wnętrza wagonu z plecakiem na grzbiecie. O zdjęciu wora w tym ścisku można zapomnieć. "Do kompletu brakuje tylko kanarów - myślę sobie - ale za takie warunki podróżowania płacić nie będę". Dwa przystanki za rondem, dokładnie wyprasowana ze wszystkich stron, z uczuciem ulgi opuszczam tramwaj. Dworca ani śladu. Widzę jednak wychodzących za mną pasażerów z torbami podróżnymi. Spróbuję pójść za nimi. Pomysł okazał się trafiony. Jeszcze "tylko" półtora kilometra i "już" jestem na dworcu. Wsiadam do upragnionego pojazdu. Prywatna linia, autobus nawet dość wygodny. Nareszcie mogę zdjąć plecak, któremu parę minut temu, po drodze, zaczęłam solidnie i srodze złorzeczyć.
Kolejne zaskoczenie. Ktoś pyta się kierowcy:
- Ile będziemy jechali do Zakopanego? Dwie godziny? Dwie i pół.
- Nie proszę pana, trzy i pół.
- Żartuje pan sobie?
- Nie, mówię jak najbardziej poważnie. Droga w przebudowie. Są objazdy.
Rozbudowują dwupasmówkę, objazd przez Jordanów i Bóg wie, co jeszcze. Zaczynam się zastanawiać - "Czy to pasmo niemiłych niespodzianek kiedyś wreszcie się skończy? Co jeszcze się wydarzy? Czy ten pech będzie mi towarzyszył przez cały wyjazd?" A potem strofuję sama siebie: "Przecież o tym wiedziałaś, sieroto. Bębnią o tej nowej trasie już od kilku miesięcy i w prasie i w telewizji. Więc się nie irytuj. I tak będziesz szybciej niż pociągiem." Ze zdziwieniem spostrzegam znajomą Japonkę z przystanku. Też wsiada do autobusu. Na jej twarzy widać wyraźną ulgę. Mam ochotę jej pogratulować. Ja z trudem znalazłam ten dworzec-widmo, a cóż dopiero cudzoziemka. Zastanawia mnie jej ekwipunek, a raczej jego brak. Cóż nie wszyscy muszą ciągnąć ze sobą mienie przesiedlenia do Zakopanego. Czasem wystarczy dobrze zaopatrzona karta kredytowa. Robi mi się jakoś dziwnie smutno. Jakby to było przyjemnie wędrować z kilkoma mocniejszymi banknotami w portfelu, zamiast taszczyć ze sobą konserwy, zupki w proszku i maszynkę do gotowania. Na pocieszenie myślę sobie, że są miejsca na ziemi - ot, choćby w takich Tatrach - gdzie pieniądz traci wartość. Przypominam sobie zimowy popas na Zawracie. Japoneczka oddałaby tam pewnie całą zawartość swego eleganckiego plecaczka za kubek gorącej herbaty. Gotowaliśmy wodę chyba ze czterdzieści minut, osłaniając juwel od wiatru. Ale jakiż cudowny smak miała ta herbata, gdy wreszcie kula zmrożonego, tatrzańskiego śniegu zamieniła się we wrzątek.
Za oknami przesuwają się ulice Krakowa, podkrakowskie wioski, pagórki, dworzec w Myślenicach. Wreszcie pojawiają się znajome pejzaże. Powoli uspokajam się. Mija zdenerwowanie. Mógłby tylko jeszcze przestać padać ten deszcz. Całą piękną pogodę w lipcu przesiedziałam w domu, czekając na decyzję towarzystwa. Teraz, przed wyjazdem, dzień w dzień wpatrywałam się w mapy pogody i wsłuchiwałam w prognozy. Ten tydzień rokował nadzieje. Po kilku dniach fatalnej aury w Tatrach, z opadami śniegu włącznie, zapowiadano poprawę. Rzeczywiście im bliżej Tatr, tym bardziej chmury zmieniały gęstość i kolor, rozrzedzały się i jaśniały. Z Obidowej dało się dostrzec nawet zarysy Tatr, majaczące w kłębach bieli i szarości snujących się po niebie. Kilka kilometrów przed Zakopanem, przez szczelinę w chmurach, błysnęło słońce. Dobry znak. Może jednak ten pech przestanie mnie wreszcie prześladować?
I rzeczywiście. Tatry powitały mnie pięknym, złotym uśmiechem. Pogoda nie zawiodła przez cały tydzień pobytu, jakby chciała mi zrekompensować trudy dotarcia do Zakopanego. Ostatniego dnia na dworzec szłam jednak znowu w strugach deszczu. Ale było mi z tym dobrze. To jakby Tatry płakały na rozstanie ze mną. Niech pada. Lżej wyjeżdżać. Bo przecież znowu - jak zwykle - było za krótko.