Tatrzańskie solówki
Ze schroniska w Dolinie Pięciu Stawów wychodzę kilka minut po dziewiątej. Na Przełęcz Krzyżne docieram w południe. Obiad w Murowańcu dwie godziny później. Spotkania ze znajomymi, pogawędki. O czwartej po południu wyruszam w kierunku Czarnego Stawu Gąsienicowego, w drodze powrotnej do Pięciu Stawów. Późno, ale kto by się tym martwił w piękny, długi sierpniowy dzień. Żar wciąż leje się z nieba, a nad stawem jest tak przyjemnie, od jeziora płynie leciutki powiew ochładzającego wiatru. Pół godziny popasu. Czas, traktowany nader rozrzutnie przez cały dzień, upływa nieubłaganie. Zawrat osiągam o zmierzchu. Schodzę, a raczej zbiegam, w stronę Zadniego Stawu w ostatnich promieniach słońca, znikającego za Liptowskimi Murami. Wieczór nie daje za wygraną, jest szybszy ode mnie. Pod Kołową Czubą dogania mnie mrok.
Gwiazdy i księżyc jeszcze nie wzeszły. W kilka minut zrobiło się zupełnie ciemno. Oczy, przywykłe do dziennego światła, odmawiają współpracy. Idę coraz wolniej, tempo zaiste żółwie. Macam stopami ścieżkę, potykam się o nierówności gruntu, przy każdym kroku zaczepiam kantem buta o wystające kamienie. Nie sposób przyspieszyć. Przebywam tak może pięćdziesiąt metrów. Nie dojdę daleko w takich warunkach.
Zatrzymuję się. Wyszukiwanie śladów ścieżki zmusiło mnie do patrzenia pod nogi, a i tak niewiele zdołałam zobaczyć. Teraz podnoszę głowę i ogarnia mnie zdumienie i niepokój. Dokoła nieprzebita czerń. Bezchmurny dzień, z widocznością ostrą jak brzytwa, zamienił się w czarny całun otulający całe góry. Czerń nocy jest tak gęsta, że można by ją kroić nożem. Taka bywa tatrzańska mgła... Piekielną górską mgłę już poznałam, gdy dopadła mnie zimą na Polanie Włosienicy. W powietrzu wisiał wtedy gęsty, mleczny budyń, zaklejający oczy i usta. Góry znikły, a prosta droga do bliskiego schroniska nad Morskim Okiem stała się nieodgadnioną zagadką. Ale takiej ciemności nocy w otwartym terenie jeszcze nie spotkałam. Rozumiem - w lesie, ale tu, gdzie nie ma żadnych ograniczeń widoczności? W dodatku po pięknym, pogodnym dniu? Nie widzę nic nawet na odległość kilku kroków. Otacza mnie bezmiar nieprzeniknionego, smolistego powietrza, bez początku i bez końca. Głupie uczucie. Nie wiem, gdzie jestem i boję się ruszyć. Czy idąc po omacku nie zeszłam ze ścieżki? Do dna doliny jeszcze daleko, to dopiero stoki Kołowej Czuby. A jeżeli kilka metrów dalej zbocze opada w przepaść?
Zbieram wszystkie siły, by nie wpaść w panikę. "Trzymaj nerwy na wodzy! - strofuję się ostro - jeśli zdecydowałaś się sama włóczyć po górach, to trzeba było przynajmniej wcześniej wyjść ze schroniska i nie marnotrawić czasu później po drodze. Zachciało się pogawędek w Murowańcu i lenistwa nad Czarnym Stawem. Teraz masz za swoje. Nie ma na co czekać, wyjmuj latarkę. Wprawdzie nie na długo wystarczy, może pół godziny, może czterdzieści minut. Ale dobre i to."
Latarka jak na złość ledwo żarzy się bladym, ciemnożółtym światłem, nie sięgającym nawet kamieni ścieżki pod stopami. Psiakrew! Szlag trafił baterię. Zapasowa jest, owszem, ale ... w schronisku. Cóż, nie ma rady, trzeba poczekać aż wzejdzie księżyc.
Siadam na kamieniu i usiłuję wzrokiem przebić mrok. Kto by pomyślał, że sierpniowe noce mogą być tak ciemne! A jeśli nie rozjaśni się wcale? Czy mam siedzieć tu tak aż do rana? Dzień był upalny, teraz tym bardziej czuje się chłód nocy. Mijają minuty. Pięć? Dziesięć? Nie wiem i nie chce mi się znów wyciągać latarki, którą przed chwilą uznałam za bezużyteczną. W tej ćmie nie widzę własnej ręki, nie mówiąc już o odczytaniu godziny na zegarku.
Sytuacja zaczyna mnie irytować. Ni stąd ni zowąd pojawia się nieuzasadniona, abstrakcyjna obawa przed dzikimi zwierzętami, żerującymi nocą. Tłumaczę sobie racjonalnie, że drapieżniki żyją w lesie, bliżej potoków, że przecież tu, w tej kamienistej Dolinie Pięciu Stawów, na wysokości prawie dwóch tysięcy metrów ponad poziomem morza, mogę spotkać najwyżej świstaki i jaszczurki. Nie pomaga. Wyobraźnia powołuje do życia dręcząco realne obrazy niedźwiedzi, wilków, żbików. Jakby na potwierdzenie moich myśli z tyłu dobiega nagle niepokojący szelest. Słyszę wyraźnie miękkie kroki rysia, skradającego się za moimi plecami, czuję na karku jego ciepły oddech. Odwracam się. W ciemności żółto błyszczą fosforyzujące oczy drapieżnego kota. Jeszcze chwila i ...
Nie! To zaświeciły pierwsze gwiazdy. To podmuch wiatru musnął mnie po plecach.
W ciemnej dali zamajaczyły kontury Miedzianego i Szpiglasowego. Świetlista kula księżyca wytoczyła się powoli znad Jaworzyny. Na Dolinę Pięciu Stawów spłynął srebrzysty poblask. Głazy wokół mnie zjaśniały, poszarzały. Nade mną natura rozgrywała kolejne odsłony spektaklu. Czerń zamieniała się w grafit, grafit przechodził w granat, a z niego wyłaniał się fiolet. Na rozpostartym nad górami szafirowym obrusie noc iskrzącymi się gwiazdami wyhaftowała wzory konstelacji. Kontury gór rysowały się ostro, kontrastowo, jak wycięta z czarnego kartonu teatralna dekoracja. Świat wokół stawał się coraz bardziej nierzeczywisty. W wieczornej ciszy snuła się opowieść o nocnych tajemnicach gór, baśń o rycerzach zaklętych w granit, o pokutujących duszach zbójników zamienionych w gwiazdy i zawieszonych na wieki na niebie.
Ta chwila warta była całego dnia wędrówki i kilku minut niepokoju sprzed pół godziny. Najpiękniejsza tatrzańska noc. Takich wspomnień nikt i nic mi nie odbierze. Pozostaną ze mną na zawsze.